... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Julia chciała pociągnąć ku sobie młodzieńca i zwabić go do Petry; Petra nie zdawała się temu przeciwną, a przyjemna i wymowna panna Hiacyntha podawała środki ku temu. Ale dzień upływał, a Stasia ani złapać; użyto podstępów i otwartych zaprosin, od których wyłamać się nie mogąc, poszedł Staś markotny, zabawił chwilę, udał ból głowy i uciekł. Julia, która nie wierzyła w bole głowy w ogólności, a szczególniej w bole głów młodych, chyba po dowiedzionym uderzeniu o ścianę z towarzyszeniem dobitnego sińca - znaczącego zrobiła marsa. Hiacyntha milczała, Petra się dąsała, ale Staś tymczasem uciekł. Szpiegi donieśli, że wesołą potem wiódł w ganku rozmowę z państwem Hieronimostwem i Zosią; Julia zagryzła usta i zapłoniła się od gniewu. - Co on tam robić może? - zawołała przy córce - chyba, chłopczyk rozumny, bałamuci tę kluczniczkę Zosię! Rozumiem! myśli, że to nic za sobą nie ciągnie! - I w duchu dodała: "Głupi, co mu to z tego przyjdzie! nie sądziłam, by do tego był skłonny, tak na pozór zimny!" Potem skończyła głośno: - Trzeba by jeszcze spróbować! Ale wszystkie próby były nadaremne; wychodzono na przechadzki umyślnie, by się spotkać ze Stasiem, dla miłości jego zbliżono się nawet do Hieronimostwa, zapraszano ich; - wszystko się nie udawało. Julia byłaby się wściekła z gniewu , gdyby jej do ostatka nie podtrzymywała nadzieja, która nareście zupełnie zawiodła. Zachowała ją jednak, choć zwiędłą i zeschłą, na później. Tych dni kilka miały w sercu Stasia pozostać pamiętnymi na zawsze - były to dni uroczyste, dni święte jego życia. Takich kilka ma z nas każdy; przeżył je najuboższy i schował do swej podróżnej sakwy pielgrzyma, schował żywymi kwiaty; by je wyjąć później zeschłą trawą. Ostatniego wieczora, nie wiem jakim przypadkiem, dwoje dzieci pozostali sami w ganku; Hieronim na chwilę odszedł, Hieronimowa z okna, przez które patrzała, usunęła się, wywołana przez swoich chłopców. Staś stał oparty o słup ganku i wlepił wymowne oczy w Zosię. Zosia nie śmiała uciec, choć wielką miała ochotę, bo jako gospodyni bawiła gościa, ale rumieniec żywy pokrył jej śliczną twarzyczkę aniołka i wejrzenie załzawione upadło ze strachem na ziemię; tak obawiało się wygadać z wielką tajemnicą, tak było pewne, że mówić musi. Stała zmięszana, skłopotana, przebierając w ręku nieodstępne kluczyki i różowymi paluszkami wiążąc i rozwiązując ich węzeł. śliczna tak była w jasnej swej sukience, która osłaniała jej kibić i wyrażała ją liniami dziwnej prostoty, przypominającymi Flaxmanowskie rysunki do poezji Hezjoda. Karczek jej biały wygiął się jak szyja łabędzia, krew oblewała twarzyczkę, czoło i ramiona, drżała cała, a usta nieme uśmiechały się z przywyknienia do łagodnego uśmiechu, bo w sercu była nieopisana trwoga. Staś, śmielszy myślą, choć sercem tchórz jak ona, wybierał się coś powiedzieć wielkiego, czułego, pięknego i słowa zdawały mu się jak farby malarzowi, który spojrzał na słońce. Słońcem jego było własne serce i przy jego uczuciu bladły wyrazy, czerniały myśli i rozsypywały się w proch. Nareście, gdy szelest wewnątrz domu nastraszył go przerwaniem tej chwili nieopłaconej, serce zabiło gwałtowniej i otworzyło usta. - Kochana moja kuzynko - rzekł wzdychając - wszak to mój ojciec dziś pewnie nadjedzie; nie uwierzysz, jak mi żal będzie ciche Horoszki porzucić, tak mi tu z wami było dobrze, tak miło! - A! mój Boże! - odezwała się Zosia nieśmiało - na cóż mówić te grzeczności, czyż my nie wiemy, że tam kuzynkowi lepiej w domu; bo tam mama i siostry... - Ale nigdzie, nigdzie, proszę wierzyć, nie było i nie będzie milepiej jak tutaj! - Bo pan Stanisław grzeczny! - odezwała się Zosia po cichu. - Ja? ale ja wcale nie jestem grzeczny - żywo odparł Staś - dałem tego dowody u państwa Pawłów, można mi tedy wierzyć. To nie prosta grzeczność, to wyraz uczucia. - Doprawdy! cóż panu odpowiem za nas wszystkich, chyba podziękuję tylko. - O! nie! nie, proszę mi powiedzieć, że Staś pojechawszy przypomni się kiedy, że nie będzie jak pospolity gość, o którym, ledwie odjechał, zapomina się jutro... bo ja... ja nigdy tych kilku dni nie zapomnę. - Ale i my, i my! - odpowiedziała Zosia (instynktem my mówiąc zamiast ja wyraźniejszego. My mówiło w potrzebie za wszystkich, a ja znaczyć miało dla Stasia). - Hieronim, bratowa i ty, kuzyneczko, i ty? - podchwycił Staś zbliżając się nieco. - I ja! i ja! - naiwnie, ale ciszej odpowiedziała mu podnosząc oczy. O! w oczach całe jest życie! Usta je wyrzec mogą, piersi wyrazić westchnieniem, ale co usta, co piersi przy wzroku, tym promieniu wewnętrznego światła, który wprost płynie z serca!! Wzrok jest światłem duszy... to emanacja samego żywota. Wzrok mają tylko ludzie. Zwierzęta widzą, patrzeć my umiemy tylko. O ile mowa nasza przewyższa głos niemy zwierzęcia, o tyle wzrok nasz góruje nad zwierzęcym wejrzeniem. Tam jest tylko namiętność, u nas gra myśl sama. Zosia spojrzała i nie mówili już więcej. Staś cicho tylko szepnął jej jeszcze: - A więc, mam drogą obietnicę, że o mnie nie zapomnisz? Ona nic już nie odpowiedziała, nie mogła, głos zawiązł w piersi... weszła matka. Staś zasiadł na ławce dumać, bo Zosia szybko znikła z ganku - zestarzał w chwili, tak gorąco patrzał w przyszłość, w której obok siebie chciał widzieć Zosię