... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Stąd mógł strzec nie tylko lasu, ale również lewego brzegu Torridy. Gdy usadowił się u stóp olbrzymiej moriche, naszły go myśli i uczucia, które wypełniały umysł i serce. Jednakże nie przeszkadzało mu to w pełnieniu warty. Około czwartej nad ranem, gdy horyzont na wschodzie zaczął się rozbielać, zaniepokoił go podejrzany ruch na przeciwległym brzegu, mniej stromym niż brzeg prawy. Wydawało mu się, że jakieś postacie poruszają się między drzewami. Czy to złudzenie, może zwierzęta… a może ludzie?… Przeczołgał się ostrożnie na skraj nadbrzeżnej skarpy i znieruchomiał, pilnie się rozglądając. Nie mógł dostrzec nic wyraźnego. Jednakże coś się działo na przeciwległym brzegu, tego był prawie pewien. Czy ma podnieść alarm lub przynajmniej zbudzić Valdeza śpiącego o kilka kroków? Postanowił uczynić to drugie i — dotykając ramienia Indianina — wyrwał go ze snu. — Nie ruszaj się, Valdez — powiedział po cichu — i obserwuj drugi brzeg rzeki. Valdez, wyciągnięty wzdłuż brzegu, odwrócił głowę we wskazanym kierunku. Przez chwilę penetrował podnóże ciemnego masywu drzew. — Chyba się nie mylę — powiedział w końcu — troje lub czworo ludzi kręci się na brzegu. — Co robić? — Nie będziemy budzić nikogo. W tym miejscu nie można przedostać się przez rio… chyba że powyżej jest jakiś bród… — Ale z tamtej strony? — zapytał Jacques Helloch, wskazując na las rozciągający się na północnym zachodzie. — Nic tam nie zauważyłem… nic nie widzę… — odparł Valdez. — Być może jest tam jedynie dwóch lub trzech Indian Bravos… — A cóż robiliby nocą na tamtym brzegu? Na pewno odkryli nasz obóz. I spójrz, Valdez, jeden z tych ludzi próbuje zejść aż do rio… — Rzeczywiście… — wyszeptał Valdez — i to nie jest Indianin. Pierwsze promienie światła omiotły oddalone wierzchołki na horyzoncie i dotarły w tym momencie do strumienia. Valdez mógł więc potwierdzić swoje obserwacje. — To są Quivasi Alfaniza — powiedział Jacques Helloch. — Tylko oni mają interes w tym, by sprawdzić, czy towarzyszą nam czy nie marynarze z piróg. — Byłoby znacznie lepiej, gdyby byli z nami — odrzekł kapitan „Gallinetty”. — Niewątpliwie… chyba trzeba będzie wrócić nad Orinoko, szukać wsparcia… Nie… nie ma już na to czasu. Zostaniemy zaatakowani, zanim nadejdzie pomoc. Valdez chwycił gwałtownie za ramię Hellocha, który natychmiast zamilkł. Brzegi Torridy były już bardziej oświetlone, natomiast rozpadlinę, w głębi której spali Jean, Gomo, sierżant Martial, Germain Paterne i drugi tragarz, okrywała jeszcze głęboka ciemność. — Wydaje mi się… — powiedział Valdez — poznaję tego człowieka… To Hiszpan! — Jorres! — To on. — Nikt nie powie, że pozwoliłem uciec temu nędznikowi! — Jacques Helloch pochwycił karabin oparty obok niego o skałę i gwałtownym ruchem podniósł go do góry. — Nie… nie! — zaprotestował Valdez. — To nic nie zmieni. Między drzewami są ich setki. I nie mogą przedostać się przez rio… Jacques Helloch przyznał rację Valdezowi. Szyper z „Gallinetty” był dobrym doradcą, zwykle przebiegły i ostrożny. Jorres, jeśli był to on, ryzykował, że zostanie dostrzeżony. Czyżby cofnął się między drzewa, gdy marynarz trzymający wartę nad Torridą podszedł bliżej? Jacques Helloch i Valdez pozostali bez ruchu na tym samym miejscu przez kwadrans. Ani Jorres, ani nikt inny nie pokazał się na przeciwległym brzegu. Ale z nastaniem dnia Hiszpan — jeśli Valdez nie pomylił się — będzie mógł dostrzec, że tylko dwaj tragarze towarzyszą pasażerom piróg. Jak w tych warunkach kontynuować podróż?… Jorres nie zgubi już teraz ich śladów. Okoliczność sama w sobie nadzwyczaj groźna, a jeszcze groźniejsza, skoro Hiszpan na pewno połączył się z Quivasami, którzy penetrują te tereny pod rozkazami galernika Alfaniza. X BRÓD FRASCAÉS O godzinie piątej obóz zaczął się budzić. Pierwszy zerwał się Jean. Przechadzał się wzdłuż brzegu rzeki, a sierżant Martial, Germain Paterne i młody Indianin spali jeszcze, przykryci kocami, z kapeluszami na twarzach. Marynarz, stojący na straży nad brzegiem, potwierdził słowa Valdeza. On także rozpoznał Jorresa w człowieku, który kręcił się na przeciwległym brzegu Torridy. Jacques Helloch przede wszystkim polecił, aby nic nie mówić pozostałym podróżnikom. Po rozważeniu wszystkich argumentów za i przeciw postanowiono podążać ku Misji Santa Juana. Jeśli Alfaniz ma zamiar zaatakować grupę Jacquesa Hellocha, może to zrobić i podczas odwrotu. To prawda, że wracając w stronę Orinoko będą osłonięci przez rio Torrida, pod warunkiem jednak, że napastnicy nie przekroczą rzeki w górnym biegu. Marsz do Santa Juana był bardziej korzystny. Po pierwsze, Torrida dawała pewną ochronę, przynajmniej do miejsca, gdzie będzie można przebyć ją w bród. Po drugie, każdy krok do przodu przybliżać będzie cel. A w Misji Santa Juana nie trzeba będzie się już niczego obawiać. Żyją w niej setki ucywilizowanych Indian. Tak, Santa Juana jest schronieniem bezpiecznym przed Alfanizem. A więc należy za wszelką cenę dotrzeć do misji w jak najkrótszym czasie. Jacques Helloch wrócił do obozu, aby przygotować natychmiastowy wymarsz. — Śpią jeszcze, monsieur Helloch — powiedziała dziewczyna, zbliżając się do niego. — Obudzę zaraz wszystkich i ruszamy w drogę! — odparł Jacques Helloch. — Czy zauważył pan coś podejrzanego? — Nie… nic… nic… ale wyruszamy… Obliczyłem, że jeśli pójdziemy bez zatrzymywania się, dotrzemy, jeśli nie tego wieczoru, to tej nocy do Santa Juana… — Ach! monsieur Helloch, jakżebym chciała być już w misji! — A gdzie jest Gomo? — zapytał Jacques Helloch. — Tam… w tym zakątku! Śpi tak mocno, biedne dziecko… — Muszę z nim pomówić… Potrzebuję pewnych informacji przed wyruszeniem. — A może pozostawi pan mnie to zadanie? — zaproponowała Jeanne de Kermor. — Wydaje mi się pan tego ranka zatroskany, monsieur Helloch. Czy są jakieś złe wiadomości? — Nie… zapewniam panią… mademoiselle Jeanne… nie! Dziewczyna zaczęła nalegać, ale widząc, że wprawia w zakłopotanie Jacquesa, skierowała się w stronę Gomo, którego delikatnie obudziła. Sierżant Martial przeciągnął się, kilka razy sapnął i stanął na nogi w jednej chwili. Więcej kłopotów było z Germainem. Zawinięty w koc, z głową opartą na przyrodniczym pudle zamiast poduszki, spał jak suseł, który ma reputację największego śpiocha w przyrodzie. W tym czasie Valdez wyciągnął z worków resztki z wczorajszej kolacji, przeznaczone na śniadanie i przygotował bagaże do drogi. Górno i Jean dołączyli do Jacquesa Hellocha, który rozłożył pod skałą mapę tych okolic. Mapa obejmowała tereny między sień a Parima i masywem Roraima, poprzecinane zygzakami rio. Gomo umiał czytać i pisać, mógł więc udzielić dość dokładnych informacji