... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Czasy, których symbolem dla mnie są przede wszystkim okulary Sławomira Mrożka. PAMIĘTNY ROK 1959 Grom z jasnego nieba uderzył 1 maja. Marian nie miał nic przeciw pochodom pierwszomajowym, powiadał, że to bardzo zdrowo przespacerować się w ładny, wiosenny dzień i przy okazji raz w roku ze wszystkimi się zobaczyć. Rzeczywiście, wobec naszej splendid isolation pochód pierwszomajowy był czasem jedyną w roku okazją, kiedy Marian spotykał się z całym krakowskim towarzystwem dziennikarskim. Wtedy, w 1959 roku, podczas zbiórki przed pochodem ktoś zrobił nam kilka amatorskich zdjęć. Jedno — mam je do dziś — wywołało dużo śmiechu. Marian prezentuje na nim swój szlachetny profil, „mniej katolicki, za to bardziej rzymski" — jak Antoni Słonimski napisał o profilu swego ojca. A za Marianem — jakim jeszcze młodym! — jakby podszeptując mu coś do ucha, rysuje się mgliście młody Lenin. Jedyny raz miałem wtedy brodę, a sprawił to profesor Julian Aleksandrowicz. Marian udawał, że krzywi się czasem na wizyty Aleksandrowicza w redakcji, że nudziarz, co było po trosze prawdą, ale lubił profesora i szanował jak mało kogo. I tak, pewnego zimowego dnia, podczas odwiedzin w redakcji Aleksandrowicz zauważył, że mnie nie ma. — Chory — usłyszał. — Jakaś paskudna grypa, czy coś, bo gorączka nie ustępuje już parę dni. Profesor, jak wiedzą ci, co go znali, miał duszę dobrego Samarytanina, więc ku swojemu zdumieniu zobaczyłem go ni stąd, ni zowąd nad moim tapczanem, a w godzinę później leżałem już w jego klinice. Zaczął ładować we mnie jakieś nowomodne wtedy (w 1959) antybiotyki, ale skutkowały tylko środki konwencjonalne. Tyle, że na krótko. Po piramidonie i bańkach gorączka spadała, żeby za parę godzin wrócić. Tak mnie to wymęczyło i zdegustowało, że przestałem i 295 się golić. Podczas codziennych obchodów profesor patrzył na mnie z coraz większym niesmakiem i sugerował uprzejmie, żebym się może jednak ogolił, a ja odpowiadałem: — Zaczekam, aż wrócę do domu. Jak panu profesorowi obrzydnę, to może wcześniej mnie pan wypisze. Kiedy wreszcie do domu wróciłem, wyglądałem właśnie jak Lenin na młodzieńczych fotografiach, tyle że wymizerowany. Postanowiłem na jakiś czas zachować wyhodowaną w klinice ozdobę twarzy, jeszcze w tym czasie dość rzadko spotykaną. Z brodą wyruszyłem na pochód pierwszomajowy i takim mnie uwieczniono na historycznym zdjęciu. Nazywam je historycznym, bo właśnie wtedy, kiedy czekaliśmy na miejscu zbiórki, wziął Mariana na bok Życzliwy Kolega, jakich, trzeba to przyznać, nigdy nam nie brakowało. Poinformował Mariana poufnie o zamachu na „Przekrój": mamy dostać nowego zastępcę naczelnego. Decyzja już jest, pozostały tylko formalności. To mogło oznaczać katastrofę. „Przekrój" był „Przekrojem" tylko dlatego, że Eilemu pozostawiono faktycznie zupełną swobodę w sprawach personalnych. Zespół tworzył się drogą doboru naturalnego, sterowanego przez Mariana. Nowych członków redakcji angażował z reguły spośród takich dziennikarzy, i niedziennikarzy, którzy się sprawdzili współpracując z „Przekrojem" z zewnątrz. Jeśli ktoś z zespołu odchodził, to najczęściej w związku z wyjazdem z Krakowa i zmianą życiowych planów. Za mojej pamięci, w ciągu dwudziestu lat było tylko jedno odejście z urazą i bodaj tylko jedna osoba odeszła sama, czując się nie na miejscu w gronie, do którego na krótko trafiła. Raz jedyny zdarzyło się, że dostaliśmy kogoś całkiem nieznanego, z nakazem pracy po studiach dziennikarskich, ale ten przeszczep się przyjął, a nawet zaowocował małżeństwem, które przetrwało „Przekrój". Owszem, pewna młoda dama, ponoć ze sfer żandarmeryjnych, którą na początku lat pięćdziesiątych osadzono w wydawnictwie w gabinecie szefa kadr, wystąpiła z pomysłem, żeby Eilego i Ipohorską rozparcelować po różnych redakcjach, bo za długo pracują razem. Ale wywołało to tylko trochę śmiechu, podobnie jak inny pomysł tej damy, żeby wprowadzić dla dziennikarzy coś w rodzaju uczniowskich dzienniczków do wpisywania, co robili danego dnia. Nawet w tamtej epoce podobne pomysły u nas nie przechodziły. Facet, którego chciano teraz wpakować Eilemu, był takim sobie bezbarwnym partyjnym redaktorem. Później, po całej historii z „Przekrojem", wylądował na odległej prowincji i redaktorował tam wcale pomyślnie, bodaj aż do śmierci. Na razie nie sprawdził się na kierowniczym stanowisku w Krakowie. Opowiadano, że siedzi godzinami za swoim biurkiem czytając ukradkiem trzymaną w szufladzie powieść kryminalną i czeka na telefony z KW. To by jeszcze go nie dyskwalifikowało, za niesamodzielność i brak inicjatywy redaktorzy 296 partyjnych gazet raczej nie wylatywali. Myślę więc — dokładniej nigdy nie chciało mi się w to wnikać — że nasz towarzysz słuchał nie tych telefonów, co trzeba, kiedy na drugim końcu linii w KW trwały jakieś przepychanki. Tak czy inaczej, postanowiono pozbyć się go w miarę honorowo, z pozostawieniem w krakowskim mieszkaniu i osadzeniem na mniej eksponowanym stanowisku. Jakiś geniusz uznał, że „Przekrojowi" przyda się wzmocnienie po linii partyjnej. Szła już wtedy na całego negatywna selekcja kadr i nikt z nowych aparatczyków nie pomyślał, a w każdym razie głośno nie powiedział, że „Przekrój" to jednak przypadek szczególny i warto by może najpierw porozmawiać z Eilem. Eilemu nie powiedziano ani słowa i to sprawiło, że potraktował sprawę zasadniczo. Mówił mi, i myślę, że mówił szczerze, że gdyby ten facet zadzwonił do niego, powiedział, że jest tak i tak, zaproponował, że się przedstawi, to być może po rozmowie z nim wyraziłby zgodę. Ostatecznie wydawca miał swoje prawa