... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Lunzie? Mam dobre wiadomości. Poziom siódmy, hala B, jutro o trzynastej zero zero - Tylko tyle. Ruszyła przed siebie. Gdy dotarła do hotelu, otrzymała kartę do swego pokoju. Stał tu czytnik kostek i terminal bazy danych. Rzuciła torbę na łóżko i dotknęła klawiatury. Na ściennym ekranie pojawiła się lista dostępnych usług. Nie wychodząc z pokoju, mogła znaleźć sobie partnera do gry w szachy lub do łóżka, kupić jedzenie i informacje (opłata z marżą włączona zostanie do rachunku hotelowego), a także przejrzeć medyczne bazy danych. Odczuwała pokusę, żeby wysłać do Sassinak informację przez Fleetcom, publiczny system pocztowy dostępny dla wszystkich pracowników Floty. Mogłaby jednak zwrócić na siebie czyjąś uwagę, a tego wolała uniknąć. Lepiej nieco zaczekać. Miała przed sobą niemal cały dzień czasu standardowego, gdyż spotkanie (Czcigodny Mistrz nie wyjawił, z kim) zaplanowano dopiero następnego dnia o trzynastej. Wykorzysta ten czas, wyszukując takie informacje, które nie wydadzą się podejrzane nikomu, kto by ją śledził. Zamówiła dobry obiad w restauracji zajmującej obecnie lokal, w którym wiele lat temu mieścił się bar. Muzyka brzmiała teraz nieco inaczej niż dawniej. Dźwięczały w niej dzwonki, popiskiwały flety, dając podkład żeńskiemu trio. Po posiłku wróciła do pokoju, z łatwością zapadła w sen i zbudziła się wypoczęta. Poziom siódmy hali B wciąż pysznił się ścianami w brzoskwiniowe paski, wśród których Lunzie czuła się jak w przekładanym kremem torcie. Sektorowi próbowano nadać rozmaite nazwy, od "Epidemiologii chorób egzotycznych" do "Niestandardowej kolonialnej pomocy medycznej". Żadna z nich się nie przyjęła, gdyż wszyscy i tak nazywali go (zarówno dawniej, jak i dziś) jajowatym korpusem". Obecnie jego oficjalna nazwa brzmiała: "Wydział analiz wariantowych zagadnień medycznych". Oczywiście nikt jej nie używał. Lunzie podała swe nazwisko w recepcji. Oczekiwała, że ktoś wskaże jej drogę, lecz zamiast tego w korytarzu rozległ się radosny okrzyk: - Lunzie! To ta słynna Lunzie! Wielki brodaty mężczyzna spieszył ku niej z uśmiechem na ustach i z rozpostartymi ramionami. Sięgnęła do najdalszych zakamarków pamięci, lecz nie mogła sobie przypomnieć, kto to taki. Mężczyzna nadal krzyczał: - Mówili nam, że pani przyjedzie! Ostatnie czterdzieści trzy lata w hibernacji? To ile to wyniesie razem? Będziemy mogli przebadać panią na wszystkie strony! - Mina zmieniła mu się nieco, spojrzał jej głęboko w oczy. - Chyba mnie pani pamięta? Już miała zaprzeczyć, gdy pamięć podsunęła jej obraz rozentuzjazmowanego nastolatka zwiedzającego szpital ze swoją klasą. Gdzie i kiedy? Tego nie mogła sobie przypomnieć, pamiętała jednak, że był najbardziej ciekawski i dociekliwy z całej grupy i nie przestawał zadawać pytań nawet Wtedy, gdy jego koledzy (oraz oprowadzający) nudzili się już jak mopsy. Wyciągnęli go dopiero po piątej zapowiedzi, że ich pojazd odlatuje. Jak on się mógł nazywać? - Byłeś wtedy młodszy - odezwała się, cedząc słowa, żeby zyskać czas do namysłu. - Brody sobie nie przypominam. Podniósł ręce. - No tak, z brodą wyglądam chyba inaczej. Zresztą minęło ponad czterdzieści lat, nawet jeśli dla pani większość tego okresu to nie był prawdziwy czas. To znaczy, przeżyty świadomie... Tak się ucieszyłem, gdy zobaczyłem na tablicy pani nazwisko! Pewnie nie wiedziała pani, że to dzięki tej wycieczce do szpitala zająłem się medycyną, no i trafiłem do "jaja".,. - Cieszę się - odparła. Jakże on się nazywał? Wtedy miał na piersiach wielką plakietkę z imieniem: zielone tło, czarne litery... Ale jakie to było imię? - Jerik - przedstawił się wreszcie, sprawiając jej tym wielką ulgę. - Teraz już doktor Jerik, lecz dla pani oczywiście nadal. Jerik. Jestem epidemiologiem, chwilowo zaś utknąłem w administracji, bo szef jest na urlopie. Nosił znaczek absolwenta, nadawany tylko najlepszym studentom, a do tego jeszcze drobny odłamek diamentu, przysługujący Adeptom. Nie poruszali tego tematu w rozmowie, lecz Lunzie mogła przypuszczać, że nie przybiegł tu po to tylko, by wyrzucić z siebie stek głupstw. Ten wybuch infantylnego entuzjazmu i jałowej gadaniny był więc tylko pozą