... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Przez resztę zmiany jeżdżą w górę i w dół Interfejsu, wszędzie tam, gdzie wystąpią usterki. Michael ma dwadzieścia trzy lata. Od jedenastu pracuje jako konserwator komputerowy w tej brygadzie i wszystkie prace, jakie wykonuje, są już dla niego czystą rutyną: stał się po prostu przedłużeniem całego systemu urządzeń. Sunąc w tę i z powrotem po złączu, podładowuje lub drenuje układy; zwiera, bocznikuje, rozdziela albo łączy, w zależności od potrzeb komputera, który obsługuje. Wszystkie czynności wykonuje z chłodną, bezmyślną precyzją, działając wyłącznie na zasadzie odruchów, i nie ma w tym nic karygodnego, bowiem od montera nie wymaga się myślenia - wystarczy prawidłowość działania. W piątym wieku techniki komputerowej mózg ludzki, z uwagi na swą wysoką pojemność informacyjną w przeliczeniu na centymetr sześcienny, wciąż jeszcze jest w cenie. Dobrze wyszkolona dziesięcioosobowa brygada obsługi interfejsu jest w praktyce dziesiątką takich organicznie wyhodowanych komputerowych cacek, przyłączonych do głównego zespołu. Tak więc, śledząc zmiany migoczących światełek, Michael mechanicznie reguluje wszystko, co potrzeba, a jego nie obciążone ośrodki mózgowe mogą zająć się całkiem innymi sprawami. Podczas pracy spędza mnóstwo czasu na snuciu przeróżnych fantazji. Marzy o wszystkich tych przedziwnych miejscach położonych na zewnątrz Monady Miejskiej 116, które zna tylko z ekranu. Oboje ze Stacion są prawdziwymi telemaniakami i prawie nigdy nie zdarza im się opuścić któregokolwiek z programów podróżniczych. Wędrówki po dawnym, przedmonadalnym świecie; relikty historii, zasypane piachem ruiny. Jerozolima, Stambuł, Rzym. Tadż Mahal. Kikuty drapaczy chmur Nowego Jorku. Dachy londyńskich domów wystające ponad morskie fale. Te wszystkie nieznane, dziwaczne i romantyczne zakątki, tak dalekie od szczelnych ścian miastowca. Krater Wezuwiusza. Gejzery parku Yellowstone. Afrykańskie równiny. Wysepki Południowego Pacyfiku. Sahara. Biegun Północny. Wiedeń. Kopenhaga. Moskwa. Angkor Wat. Piramida Cheopsa i Sfinks. Wielki Kanion. Chichen Itza. Amazońska dżungla. Wielki Mur Chiński. Czy cokolwiek z tego jeszcze istnieje? Michael nie ma pojęcia. Większość miejsc, które pokazują na ekranie, istniało przed stu laty albo jeszcze dawniej. Wie, że ekspansja cywilizacji monadalnej wymagała zburzenia znacznej części antycznego świata, zrównania z ziemią kulturowej przeszłości. Oczywiście wszystko zostało starannie, trójwymiarowo zarejestrowane. A potem starte na proch. Smużka siwego dymu, kurz kruszonego kamienia - wysuszający nozdrza, gorzki. I nie ma. Z pewnością zachowali słynne pomniki ludzkości. Nie było potrzeby rozłupywać Piramid, by zrobić miejsce paru nowym miastowcom. Lecz wszystkie te rozrośnięte kolosy - dawne miasta - musiały zostać uprzątnięte. Dziś ludzie żyją tu, w konstelacji Chipitts. Michael pamięta, jak jego szwagier, Jason Quevedo, który jest historykiem, mówił kiedyś, że dawniej istniały dwa miasta wyznaczające północny i południowy kraniec konstelacji, Chicago i Pittsburgh, pomiędzy którymi ciągnęło się nieprzerwanie pasmo miejskich osiedli. Co się z nimi stało? Michael wie, że nie został po nich ślad. Teraz wzdłuż tego samego pasa sterczy dumnie pięćdziesiąt jeden wież konstelacji Chipitts. Wszystko starannie zaplanowano. Pożeramy własną przeszłość, wydalając miastowce. Biedny Jason, pewnie tęskni trochę za starym światem. Podobnie jak ja. Dokładnie tak samo. Michael marzy o wyprawie poza monadę. Dlaczego nie wyjść na zewnątrz? Ma spędzić resztę życia jeżdżąc na swoim krzesełku po złączu i polerując gniazda dostępu? Wyjść na zewnątrz. Pooddychać tym obcym, niefiltrowanym powietrzem, przesyconym wonią zielonych roślin. Zobaczyć prawdziwą rzekę. Jakimś cudem wzbić się nad tę przystrzyżoną równo planetę w poszukiwaniu dziko zakrzaczonych przestrzeni. Wejść na szczyt Wielkiej Piramidy. Popływać w oceanie, w jakimkolwiek morzu! Słona woda, jakie to dziwne. Stanąć pod gołym niebem, wystawiając skórę na wrogie promieniowanie słońca; skąpać się w zimnym blasku księżyca. Ujrzeć pomarańczową poświatę Marsa. Mrugnąć o świcie do Wenus. - Naprawdę, dałbym radę wyjść - tłumaczy żonie, pogodnej i pękatej Stacion, noszącej w brzuchu ich piąte dziecko - dziewczynkę, która przyjdzie na świat za parę miesięcy. - Mógłbym z łatwością przeprogramować gniazdo tak, żeby dostać przepustkę wyjścia. Potem zjazd szybociągiem na sam dół miastowca i zanim ktokolwiek by się kapnął, byłbym już na zewnątrz i biegał po trawie. Wędrowałbym na przełaj polami. Poszedłbym na wschód, do Nowego Jorku - aż na brzeg morza. Jason mówi, że nie zburzyli Nowego Jorku, tylko obeszli go dookoła. Miasto-pomnik ludzkiego bałaganu. - Co byś tam jadł? - pyta Stacion, dziewczyna praktyczna. - Wszystko, co daje sama natura. Dzikie nasiona, orzechy -to samo co dawni Indianie. Polowania! Całe stada bizonów. To takie wielkie i powolne brązowe bestie; zaszedłbym jednego od tyłu i wskoczył mu na grzbiet, prosto na ten cuchnący i tłusty garb, potem ścisnąłbym za gardło i traach! Nie wiedziałby nawet, co się dzieje. Dziś już nikt nie poluje. Padłby martwy i miałbym mięso na wiele tygodni. Mógłbym nawet jeść je na surowo. - Wiesz przecież, że nie ma bizonów, Michaelu. W ogóle żadnych dzikich zwierząt. - Tylko żartowałem