... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Dużo go kosztowało, by sprzeciwić się swemu panu. - Musimy znaleźć bezpieczne miejsce na noc, mój książę. Trudniej będzie to zrobić w ciemności. Poza tym idąc dalej narażamy rannych na większe niebezpieczeństwo. Josua spojrzał nieprzytomnie na Sangfugola. Deornothowi nie podobała się zmiana, jaką zaobserwował u Josui. Książę zawsze był spokojnym człowiekiem i choć wielu uważało go za dziwaka, był stanowczym przywódcą - nawet w najtrudniejszych chwilach, tuż przed upadkiem Naglimund. Teraz wydawało się, że z niechęcią odnosi się do jakiegokolwiek działania, zarówno w sprawach małych, jak i dużych. - - Dobrze - przemówił wreszcie Josua. - Jeśli tak uważasz, Deornoth. - - Przepraszam, ale może moglibyśmy podejść jeszcze trochę w górę tego wąwozu? - spytał ojciec Strangyeard. - To będzie zaledwie parę kroków, a zawsze bezpieczniej jest założyć obóz na wzniesieniu niż na dnie wąwozu, czy nie mam racji? - Spojrzał wyczekująco na Josuę, lecz książę chrząknął tylko. Po chwili archiwista zwrócił się do Deornotha. - Co o tym myślisz? Deornoth spojrzał na pozostałych; zobaczył przestraszone oczy patrzące na niego z umorusanych twarzy. - Dobry pomysł, ojcze - powiedział. - Tak zrobimy. Bardziej dla światła niż ciepła rozpalili niewielkie ognisko w obłożonym kamieniami, pośpiesznie wykopanym zagłębieniu. Z nastaniem nocy w lesie zapadał przejmujący chłód i chętnie ogrzaliby się przy ogniu, lecz nie mogli ryzykować zdradzenia swego położenia. Nie mieli też nic do jedzenia, co mogliby usmażyć na ogniu. Nie mogli sobie pozwolić na to, by tracić czas na polowanie. Ojciec Strangyeard i księżna Gutrun czyścili ranę Sangfugola i zakładali mu świeży opatrunek. Wyglądało na to, że biało-czarna strzała, która ugodziła harflarza poprzedniego wieczoru, naruszyła kość. Choć starali się zrobić to najdokładniej, jak umieli, nie udało im się wydobyć całego grotu. Kiedy Sangfugol odzyskał świadomość, stwierdził, że prawie nie czuje chorej nogi. Teraz spał płytkim i niespokojnym snem. Vorzheva stała w pobliżu, spoglądając na młodzieńca ze współczuciem. Celowo unikała Josui, lecz on wydawał się tym nie przejmować. Deornoth złorzeczył w duchu, że ma na sobie cienki płaszcz. Gdybym hlko wiedział, że będziemy nocować w lesie, narzekał, wziąłbym ze sobą płaszcz do jazdy konnej z futrzanym kapturem. - Uśmiechnął się ponuro do swych myśli i nagle roześmiał się głośno. Jego krótki śmiech zwrócił uwagę klęczącego nie opodal Einskaldira. - - Co cię tak śmieszy? - spytał Rimmersman i zmarszczył brwi, nie przestając ostrzyć swego podręcznego topora. Po chwili uniósł go, dotknął ostrza zrogowaciałym palcem i jeszcze raz przyłożył topór do osełki. - - Nic szczególnego. Właśnie pomyślałem, jak głupi jesteśmy i jak nie przygotowani. - - Szkoda czasu na rozpaczanie - mruknął Einskaldir, nie odrywając wzroku od ostrza topora, który teraz zbliżył do czerwonego płomienia ogniska. - Walcz i żyj albo walcz i giń. Bóg i tak czeka na wszystkich. - - Nie to mam na myśli. - Deornoth umilkł i zamyślił się. Zaczął głębiej zastanawiać się nad tą z pozoru błahą myślą; nagle wydało mu się, że zaraz zgubi jej wątek. - Wciąż ktoś nas goni lub prowokuje - powiedział wolno. - Wciąż jesteśmy poganiani albo wabieni. Od naszej ucieczki z Naglimund trzy dni temu nie opuszcza nas strach. - - A czego tu się bać? - wtrącił burkliwie Einskaldir, szarpiąc swą ciemną brodę. - Jeśli nas złapią, zabiją. Istnieją gorsze rzeczy niż zostać zabitym. - - No właśnie! - powiedział Deornoth. Czuł, jak mocno bije mu serce. - O to właśnie chodzi! - Pochylił się i wtedy zorientował się, że niemal krzyczy. Einskaldir przestał ostrzyć swój topór i patrzył przed siebie. - Nad tym się zastanawiam - dokończył spokojniej już Deornoth. - Dlaczego nas nie zabili. Einskaldir spojrzał na niego i chrząknął. - - Próbowali. - - Nie. - Nagle Deornoth poczuł, że jest pewien. - Kopacze... czy też Bukkeny, jak wasi ludzie je nazywają... one próbowały. Ale nie Nornowie. - - Zwariowałeś, Erkynlandczyku - rzucił Einskaldir z odrazą. Deornoth powstrzymał się przed ripostą i podpełzł wokół ogniska do Josui. - - Mój książę, muszę z tobą pomówić. Josua nie odpowiadał znowu pogrążony w myślach. Siedział wpatrzony w Towsera. Stary błazen spał oparty plecami o drzewo; łysa głowa opadła mu na pierś i podskakiwała lekko. Deornoth nie dostrzegł niczego szczególnego w śpiącym starcu, więc usadowił się pomiędzy księciem a przedmiotem jego uwagi. Twarz Josui była prawie niewidoczna, lecz Deornothowi wydało się, że w słabym blasku ogniska dostrzegł uniesione w zdziwieniu brwi Josui. - - O co chodzi, Deornoth? - - Mój książę, twoi ludzie potrzebują cię. Dlaczego zachowujesz się w tak dziwny sposób? - - Niewielu zostało z moich ludzi, prawda? - - Ale wciąż pozostają twoimi ludźmi i szczególnie teraz jesteś im potrzebny, gdy znajdujemy się w tak wielkim niebezpieczeństwie. Deornoth usłyszał, jak Josua bierze głęboki oddech, jakby w zdziwieniu, a może, by odpowiedzieć coś w złości. Lecz kiedy przemówił, jego głos był spokojny. - - Deornoth, znaleźliśmy się w złych czasach. Każdy stawia im czoło na swój sposób. Czy o tym chciałeś ze mną porozmawiać? - - Nie tylko o tym, mój panie