... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Dojrzały rynek - odrzekł. - Nie twierdzę, że jest tam wielkie za potrzebowanie na moje usługi, ale owszem, miałem do czynienia z biz nesmenami stamtąd i muszę powiedzieć, że są wzorowymi partnerami w interesach. Wiedzą, czego chcą i płacą dobrą cenę za dobry towar. - Zaufanie za zaufanie. Uczciwość za uczciwość. Moi klienci potra fią być hojni, ale nie są rozrzutni. Chcą mieć to, za co zapłacili. Dobra cena za dobry towar, jak pan to ujął. Ale będę z panem szczery. Nie cho dzi im tylko o towar, o rzeczy materialne. Interesuje ich również to, cze go nie można kupić na skrzynki czy palety. Szukają sojuszników. Ludz kiego kapitału. - Nie chciałbym pana źle zrozumieć - odparł z kamienną twarzą Lakatos. - Nieważne, jakimi ujmie się to słowami: moi klienci wiedzą, że są ludzie, którzy podzielają ich zdanie. I pragną zdobyć ich wsparcie. - Zdobyć ich wsparcie... - powtórzył ostrożnie Lakatos. - A oni odwdzięczą się tym samym. Lakatos wypił duży łyk wina. 309 - Zakładając, że ludzie ci tego potrzebują. - Każdy potrzebuje dodatkowego wsparcia. - Janson uśmiechnął się swobodnie. -Na tym świecie jest niewiele pewników. To jeden z nich. Lakatos wyciągnął rękę i poklepał go z uśmiechem po nadgarstku. - Podoba mi się pan - powiedział. - Jest pan myślicielem i dżentel menem. Nie to co te szwabskie gbury, z którymi tak często mam do czy nienia. Kelner nałożył im wątróbki - „poczęstunek od szefa kuchni" - i Węgier zachłannie wbił w nią widelec. - Ale rozumie pan, o co mi chodzi, prawda? - spytał Janson. Wrócił Amerykanin w jasnoniebieskim garniturze. Widać postano wił wyjaśnić sprawę do końca. - Nie pamiętasz mnie?- rzucił wojowniczo. Tym razem Paul nie mógł udać, że nie wie, do kogo intruz się zwraca. Popatrzył na Lakatosa. - Przezabawne. Zdaje się, że jestem winien panu przeprosiny. - Z obojętną, pozbawioną zainteresowania twarzą spojrzał na zadziornego Amerykanina. - Chyba bierze mnie pan za kogoś innego - powiedział nienaganną angielszczyzną. - Akurat. I czemu tak śmiesznie gadasz? Próbujesz się przede mną ukryć? O to chodzi? Unikasz mnie? W sumie to ci się nie dziwię. Paul spojrzał na Lakatosa i beznamiętnie wzruszył ramionami, słysząc, jak wali mu serce. - Czasami mi się to zdarza. Mam już taką twarz. W zeszłym roku byłem w Bazylei i jakaś kobieta w hotelowym barze dawała głowę, że spotkaliśmy się w Gstaad. - Uśmiechnął się i zasłonił ręką usta, jakby wspomnienie to go żenowało. - Co więcej, podobno mieliśmy romans. - Ona i pan? - spytał bez uśmiechu Lakatos. - Ona i ten, za którego mnie wzięła. Było dość ciemno. Kusiło mnie, żeby zaprosić ją do pokoju i dokończyć rzecz, którą ów dżentelmen roz począł. Żałuję, że tego nie zrobiłem, choć myślę, że prędzej czy później zrozumiałaby swoją pomyłkę. - Roześmiał się głośno i swobodnie, lecz podniósłszy wzrok, stwierdził, że pijany Amerykanin wciąż stoi nad nim z szyderczym wyrazem twarzy. - Więc nie masz mi nic do powiedzenia? - warknął. Kobieta, z którą siedział przy stoliku - niemal na pewno jego żona -podeszła do nich i pociągnęła go za rękę. Miała lekką nadwagę i była w letniej sukience, zupełnie nie pasującej do pogody ani do pory dnia. - Donny - powiedziała. - Przeszkadzasz temu miłemu panu. Pew nie jest na urlopie, tak jak my. 310 - Miłemu panu? Przez tego kutasa wyleciałem z pracy! - Donny miał mocno zaczerwienioną twarz i minę, która mówiła, że lada moment trafi go szlag. - Tak, tak, przez ciebie. Szef ściągnął cię, żebyś odwalił za nie go brudną robotę, co? Wielki Paul Janson, konsultant do spraw bezpie czeństwa. Przyjeżdża, parę dni później wręcza naczelnemu raport o nie dopatrzeniach w polityce kadrowej i o kradzieżach w firmie. I co? I naczelny bierze mnie za dupę, bo jak to się stało, że do tego dopuści łem? Poświęciłem tej firmie dwadzieścia lat życia. Mówili ci o tym? By łem dobrym pracownikiem! Byłem dobrym pracownikiem... -Z gniewu i żalu ściągnęła mu się twarz. Kobieta obrzuciła Paula wrogim spojrzeniem. Chociaż zachowanie mężają krępowało, jej wąskie jak szparki oczy mówiły, że dużo słyszała o człowieku, który wyrzucił biednego Donny'ego z pracy. - Kiedy pan wytrzeźwieje i zechce mnie przeprosić - odparł zimno Janson - proszę zaoszczędzić sobie kłopotu. Przyjmuję pańskie przepro siny już teraz. Takie pomyłki się zdarzają. Cóż jeszcze mógł powiedzieć? Jak zareagowałby na jego miejscu Kurzweil? Konsternacją, rozbawieniem, a potem gniewem. Oczywiście nie było żadnej pomyłki. Janson dobrze pamiętał Donalda Weldona, wicedyrektora do spraw bezpieczeństwa, zadowolonego z siebie karierowicza, który zatrudniał na wysokich stanowiskach swoich kuzynów, siostrzeńców i przyjaciół, traktując firmę jak źródło ubocznych dochodów. Dopóki nie doszło do jakiejś większej katastrofy, któż mógłby zarzucić mu niekompetencję i wezwać na dywanik? Z biegiem czasu kradzieże i pensje dla fikcyjnie zatrudnionych pracowników zaczęły wywierać wpływ na budżet operacyjny firmy, a jeden z wicedyrektorów regularnie pobierał drugą pensję, sprzedając poufne informacje konkurencji. Janson z doświadczenia wiedział, że ludzie tacy jak on zamiast uczciwie przyznać, że zwolniono ich z pracy nie bez powodu, zawsze obarczają winą tych, którzy wywlekli ich niecne uczynki na światło dzienne. Właściwie Donald Weldon powinien był mu podziękować, że na wyrzuceniu z pracy się skończyło. Z raportu jasno wynikało, że osobiście zatrudniał ludzi na lewo: zebrane dowody pozwoliłyby wszcząć dochodzenie, postawić go przed sądem i skazać na karę więzienia. Jednak Janson zasugerował, żeby go jedynie zwolnić, co uchroniło firmę przed blamażem i zapobiegło ujawnieniu kompromitujących materiałów przed procesem i w czasie jego trwania. Dzięki mnie jesteś wolny, ty przekupny sukinsynu, pomyślał. Amerykanin pogroził mu podetkniętym pod nos palcem. - Zobaczysz, ty parszywy skurwysynu - wycharczał. - Kiedyś ober- wiesz za swoje. - Żona pociągnęła go za sobą i odszedł chwiejnie, pija ny winem i gniewem. 311 Janson spojrzał wesoło na Lakatosa i ogarnęło go przerażenie. Węgier miał zimną, wyrachowaną twarz