... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Pacjent został zatem pozbawiony nie tylko komórek wytwarzających krew, ale i mechanizmów obronnych. Wszystko kręci się wobec tego wokół pytania czy - jak to określają lekarze - świeży szpik przyjmie się, czy nie. Trwa to od trzech do sześciu tygodni zanim się dobrze zaklimatyzuje i zacznie go przybywać, zanim wyprodukuje pierwsze funkcjonujące należycie komórki krwi. Czekanie i wiara, wiara i czekanie. Wielu pacjentów umiera podczas tej krytycznej fazy, dlatego że poprzez wyeliminowanie systemu immunologicznego stają bezbronni wobec wszelkich infekcji wirusowych i zakażeń bakteryjnych. Aby uchronić mnie przed tego typu zarodnikami śmierci, umieszczono mnie w tak zwanym pokoju "LAF". Są to absolutnie sterylne pomieszczenia, w których pacjent leży odgrodzony od świata przezroczystą zasłoną z plastiku. Wchodzący tam są zobowiązani do nakładania na twarz masek ochronnych. To jasne: najdrobniejsza infekcja może mieć śmiertelne skutki. W zasłonę wbudowane są długie rękawice, którymi można podawać pacjentowi lekarstwa i inne rzeczy. Ma to ogromne znaczenie szczególnie dla dzieci - przynajmniej w ten sposób mogą mieć kontakt fizyczny z rodzicami. Trzeba pamiętać, że chorzy częstokroć zmuszeni są spędzać całe tygodnie odseparowani, w sterylnych warunkach. Sama obecność bliskiej osoby, jej dotyk, może w takiej sytuacji zdziałać cuda. Na cud zakrawa również ludzka wytrzymałość. Myślę, że mamy w sobie niespożyte siły, siły, które odkrywamy i mobilizujemy do działania dopiero w ekstremalnych warunkach. Czekając na przyjęcie się mojego szpiku w organizmie, otrzymywałem regularnie płytki krwi. Nadają one krwi zdolność krzepnięcia, zapobiegając w ten sposób niebezpieczeństwu wykrwawienia. Ta i inne infuzje są transportowane tak zwaną "Hick-man-Line"; fantastyczny wynalazek używany już dziś na całym świecie i jak większość tego typu cudeniek, pochodzący z "Hutch". Doktor Robert Hickman stworzył coś w rodzaju centralnego cewnika żylnego, cienkiego wężyka wprowadzonego w okolice serca przez żyłę szyjną lub obojczykową. Cewnik mocuje się przed rozpoczęciem terapii (zakładał mi go osobiście doktor Hickman) i pozostawia na cały okres leczenia. Zdjęto mi go w maju 1988»r. Zaletą jest tu szybkie i bezproblemowe wnikanie lekarstw, narkozy i płynnych pożywek do krwiobiegu. Przez "Hickman-Line" można też pobierać próbki krwi. Było to dla mnie ogromne dobrodziejstwo, gdyż pobierano mi krew nawet sześć razy dziennie. Można sobie wyobrazić jak wyglądałyby moje żyły bez tego cewnika. Inną ważną funkcją "Hickman-Line"jest możliwość odżywiania pacjenta bez jakichkolwiek komplikacji. Dla mnie było to szczególnie ważne, gdy przez ponad trzy miesiące nie mogłem nic jeść. Po chemioterapii i naświetlaniach, w ustach i gardle wywiązują się gwałtownie infekcje grzybicze i zakażenia. Pękające pęcherzyki wywołują piekielne bóle. Są to otwarte, krwawe rany i nie ma co marzyć o łykaniu. Trudno to było wyleczyć, poprawa następowała nadzwyczaj powoli. Dlatego też zajmowało mnie ciągle tylko jedno pytanie: jakie następstwa dla mojego aparatu głosowego będzie miała ta terapia? Wiedziałem, że odpowiedź uzyskam - jeżeli w ogóle - dopiero za kilka miesięcy... Ale nawet po wyleczeniu objawów infekcji w ustach i gardle, nie mogłem nic jeść. Mój organizm nie chciał tą drogą nic przyjmować; nawet łyka wody. Ciągle z nową nadzieją próbowałem choćby pić, ale nadaremnie. Każdy łyczek wywoływał okropne wymioty. I tak utrzymywano mnie przy życiu dzięki "Hick-man-Line". Mocno skoncentrowane płynne pożywki zadziałały tak, że w niedługim czasie wyglądałem, jakby mnie tuczono. Dni dłużyły się w nieskończoność. Gdy tylko mogłem, telefonowałem do dzieci i cieszyłem się ich opowieściami. Próbowałem również skracać sobie czas przy pomocy płyt i video. Muzyka też może być wyśmienitym lekarstwem, a w każdym razie potrafi odciągnąć myśli od rzeczywistości. Szczególnie upodobałem sobie wówczas, o dziwo, nie jakąś arię operową, ale koncert fortepianowy. Koncert nr 2»c-moll Sergiusza Rachmaninowa. Mimo najszczerszych chęci nie potrafię odpowiedzieć dlaczego właśnie ten. Ale wysłuchiwałem go po parę godzin dziennie - ciągle na nowo i na nowo. Rodzina nie komentowała tego głośno.Prawdopodobnie myśleli, że dostałem bzika... Właśnie wtedy przypadły moje urodziny. Czterdzieste pierwsze. Wprawdzie nie było jeszcze większego powodu do świętowania, ale mimo to było pięknie. Otrzymałem istną lawinę życzeń. Tysiące listów i kartek, paczki z prezentami i małymi pamiątkami. Później, na Gwiazdkę, ten strumień nie tylko nie wysechł, ale wręcz przybrał na sile. Personelowi kliniki groziło coś w rodzaju zapaści pocztowej. Codziennie stawiano pod choinką dwie ogromne paki z przesyłkami, którymi zajmował się mój brat. Musieliśmy poprosić pocztę o wstępne sortowanie. I tak małe paczuszki zbierano razem, aby z jednej strony zaoszczędzić miejsca, z drugiej zaś zapobiec zaginięciu czegokolwiek. Nadeszło około 150000»przesyłek. Najbardziej kuriozalna od hiszpańskiego fana z Wirginii: na kopercie były zaledwie dwa słowa: "Tenor. Seattle". Docierały do mnie listy z całego świata: z Ameryki, Meksyku, Tajwanu, Nowej Zelandii, Chile, Argentyny, Japonii, Niemiec, Austrii, Włoch, nawet ZSRR i oczywiście z Hiszpanii. Pisały do mnie Fan Cluby, pielęgniarki z Hospital Clinico w Barcelonie, obcy ludzie, całe klasy i naturalnie wielu kolegów ze sceny. Świat operowy zareagował wprost fantastycznie