... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Jestem jednym z niewielu, którzy uważają, że sny nie zawierają żadnych znaczeń. Są jedynie sytuacją, w której mózg, uwolniony od wymogów świadomego myślenia, robi sobie wakacje. Jak miejski pies, który został wywieziony na wieś i spuszczony ze smyczy. - Niewielu zgodziłoby się z waszą opinią. - Sny nie są moją specjalnością i dlatego nie jestem w stanie prowadzić na ten temat naukowej dyskusji. Jednak chciałbym zwrócić waszą uwagę na jeden szczegół. Gdyby sny rzeczywiście zawierały jakieś znaczące informacje, powinna w nich mieć chyba swój udział większość zmysłów. - Chodzi wam o zmysł smaku i zapachu? Ługowoj skinął głową. - Bardzo rzadko występują również dźwięki. Podobnie ból i dotyk. Sny najczęściej są doznaniami wzrokowymi. A więc według mojej opinii, popartej pewnymi badaniami naukowymi, sen o jednookiej kozie, która zieje ogniem, ma jedno proste znaczenie. Jest snem o jednookiej kozie, która zieje ogniem. - Teoria snów stanowi kamień węgielny całej psychoanalizy. Dzięki waszej wspaniałej reputacji zawodowej możecie swoją teorią kozy zniszczyć sporo zakorzenionych dogmatów. Pomyślcie, ilu naszych towarzyszy-psychologów straci pracę, jeżeli uzna się, że sny nie zawierają żadnych znaczeń. - Nie kontrolowane marzenia senne szybko ulegają zapomnieniu - ciągnął Ługowoj. - Ale polecenia i instrukcje, które przekazujemy komórkom mózgowym prezydenta w czasie jego snu, nie są odbierane jako sny. - Kiedy powinienem zacząć programować wszczepiony przekaźnik? - Wprowadźcie instrukcje tuż po obudzeniu, a potem powtórzcie je, kiedy usiądzie przy biurku. - Ługowoj znowu ziewnął. - Idę do łóżka. Zadzwońcie do mojego pokoju, gdyby nastąpiła jakaś nagła zmiana. Neurolog skinął głową. - Życzę dobrego odpoczynku. Ługowoj przed wyjściem zerknął na system monitorujący. - Ciekaw jestem, jakie obrazy tworzy jego umysł. Neurolog skinął niedbale ręką w stronę drukarki danych. - Powinny być tutaj zarejestrowane. - Mniejsza z tym - stwierdził Ługowoj. - Może poczekać do rana. - Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Ciekawość neurologa została pobudzona. Sięgnął po leżącą na samej górze kartkę wydruku z interpretacją fal mózgowych prezydenta i przeczytał znajdujące się na niej słowa. Zielone wzgórza w lecie - czytał półgłosem. - Miasto między dwoma rzekami, a w nim wiele bizantyjskich świątyń zwieńczonych setkami kopuł. Jedna ze świątyń to Święta Zofia. Rzeczna barka z burakami cukrowymi. Katakumby Świętego Antoniego. - Gdybym nie zdawał sobie sprawy, że to bzdura, pomyślałbym, że śni mu się Kijów - mruknął do siebie. Znajdował się koło ścieżki na wzgórzu nad szeroką rzeką, patrzył na płynące po niej statki. W ręku trzymał pędzel. W dole, wśród drzew porastających zbocze, widział wielki kamienny cokół, na którym stała postać spowita w opończę i trzymająca jak laskę pielgrzymią wysoki krzyż. Z boku, nieco po prawej, stały sztalugi z ukończonym niemal obrazem. Widniejący przed nim pejzaż został idealnie skopiowany precyzyjnymi pociągnięciami pędzla. Na płótnie znalazły się nawet drobne prążkowania liści na drzewach. I dopiero gdy spojrzało się na obraz uważniej, widać było, że jest w nim jeden odmienny element -kamienny pomnik, zamiast brodatego oblicza świętego Włodzimierza, miał twarz prezydenta Związku Radzieckiego, Gieorgija Antonowa. Nagle scena uległa zmianie. Teraz czterej ludzie wyciągali go siłą z niewielkiego domku o błękitnych ścianach. Twarze porywaczy były niewyraźne, jakby zamazane, ale czuł odór ich potu. Wlekli go w stronę samochodu. Nie odczuwał strachu, raczej ślepą wściekłość, i kopał na wszystkie strony. Napastnicy zaczęli go bić, nie czuł jednak bólu, zupełnie jakby cierpiał ktoś inny. W drzwiach domku widział postać młodej kobiety. Miała na sobie bluzkę z rękawami i spódnicę wieśniaczki, a jej blond włosy związane były w luźny kok. Uniosła ręce w błagalnym geście, wołała coś, lecz nie mógł dosłyszeć słów. Potem rzucono go na podłogę furgonetki i zatrzaśnięto drzwi. Rozdział 53 Intendent z nie skrywanym rozbawieniem patrzył na dwoje turystów wspinających się chwiejnym krokiem po trapie statku. Tworzyli niesamowitą parę. Kobieta miała na sobie luźną, długą do kostek letnią suknię i mogłaby z powodzeniem udawać pomalowany w kolorowe wzorki worek ukraińskich ziemniaków. Nie widział jej twarzy, częściowo zasłoniętej szerokim rondem słomkowego kapelusza, przytrzymywanego pod brodą szeroką, jedwabną chustą, ale miał nieodparte wrażenie, że na jej widok rozpadłby się kwarcowy kryształ jego zegarka. Mężczyzna, chyba jej mąż, cuchnął tanim burbonem i był pijany. Wtoczył się na pokład, bez przerwy rycząc ze śmiechu