... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

III Ines była bardzo młodą kobietą. Bez reszty poświęciła się wychowaniu swych trzech uchybień w małżeńskich obowiązkach, a pamięć zmarłego męża, któremu nie umiała zapewnić koniecznego ogniwa w jego szlachetnej genealogii, była dla niej powodem pewnych wyrzutów sumienia. Cały jej umysł i dusza nakierowały się ku miłosierdziu, współczuciu, dobroczynności, a przede wszystkim ku Bogu. Wciąż się modliła. Była jedną z najbogatszych kobiet we Florencji. Znosiła swe wdowieństwo bez specjalnego żalu, jeśli nie liczyć smutku, jakim ją napawał fakt, że nie zdołała uświęcić domowego ogniska w najchlubniejszy sposób: nie wydała na świat męskiego potomka. Poza tym całkowicie wystarczała jej miłość, którą czuła ku Bogu. Brak mężczyzny w niczym jej nie doskwierał. Nie tęskniła za zmysłową rozkoszą ani też nie nawiedzały jej grzeszne i niepokojące myśli; tej pierwszej nigdy nie zaznała, więc te drugie nie miały jak się pojawić. Bólu, że nie umiała dać mężowi upragnionego syna, nie były w stanie uśmierzyć odziedziczone dobra. Żeby ukoić swój smutek, a przede wszystkim, żeby zmazać swą winę wobec świętej pamięci małżonka, Ines postanowiła sprzedać gaje oliwne, winnice i zamki, po czym z uzyskanych pieniędzy ufundować klasztor. Wiodłaby w nim czyste i cnotliwe życie, spełniając wreszcie swój obowiązek: zakonna wspólnota i biedni byliby dla niej owymi synami, których jej łono nie potrafiło zrodzić. Wyglądało, że Ines bez przeszkód kroczy drogą ku świętości, gdy nagle - czas już to powiedzieć - między jej świetlanym życiem i wiekuistą chwałą stanął pewien mężczyzna: Mateusz Kolumb. IV Niewiele już brakowało, by Ines zakończyła swe dni na ziemi jak prawdziwa święta. Latem 1558 roku jej zdrowie nagle się pogorszyło z powodu jakiejś nieznanej choroby. Wraz ze swymi trzema córkami wyprowadziła się do małego domku opodal założonego przez siebie klasztoru i pełna chrześcijańskiej rezygnacji postanowiła w nim poczekać spokojnie na śmierć. Pomału umysł Ines stawał się coraz bardziej mroczny i pesymistyczny. Ines zamknęła się w ponurym i niespokojnym świecie. Każde mniej lub bardziej niezwykłe wydarzenie - a czasem nawet wręcz banalne i codzienne - zdawało się jej jakimś czarnym i złowieszczym znakiem; gdy odzywały się dzwony w klasztorze, już była skłonna myśleć, że właśnie któraś z jej córek umarła. Lękała się o zdrowie opata - nawiasem mówiąc; kwitnące - i o wszystkich, z którymi się spotykała. Byle katar był dla niej zapaleniem płuc, które musiało się skończyć fatalnie. Z biegiem czasu wszystkie te obawy skoncentrowały się na jej własnej osobie: zaczęła się podejrzewać o najpoważniejsze choroby. Niewinne podrażnienie skóry było pierwszym objawem rozwijającego się trądu. Zewsząd osaczała ją śmierć. Podczas nie kończących się i bezsennych nocy czuła, jak serce wyskakuje jej z piersi, nagle zimny pot ją oblewał i tchu nie mogła złapać, co zapowiadało bliską już śmierć z uduszenia. Leżąc sama w łóżku, wyobrażała sobie, jak będzie wyglądać, gdy umrze, i przerażała ją myśl o nieuchronnym rozkładzie jej wciąż młodego ciała. Wkrótce wszystkie te lęki i koszmarne wizje rozprzestrzeniły się poza granice nocy i ogarnęły całe życie Ines. Podłoga zaczęła coraz bardziej wirować pod jej stopami i w końcu zawroty głowy kazały Ines schronić się ostatecznie w łóżku, gdzie postanowiła czekać, aż Bóg o jej losie rozstrzygnie. Lecz nawet owo poddanie się Bożej woli nie przyniosło jej pociechy ani ukojenia i fakt ten jeszcze bardziej powiększył jej udrękę, bo wystawiał na próbę całą jej pobożność i nie pozwalał oczekiwać śmierci z wiarą i z chrześcijańską rezygnacją. Ines rzeczywiście sprawiała wrażenie osoby umierającej. Widząc, że zdrowie Ines definitywnie uległo pogorszeniu, opat przypomniał sobie, że w Padwie mieszka pewien chirurg, który już raz uratował życie człowiekowi niemal konającemu, co zresztą było szeroko komentowane