... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Dzieła owego okresu przepadły, niestety, nawet najcenniejsze, jak dekret w sprawie Gimnastyki, z tłoczoną dwugroszówką serią rzadkich Małych Pieczęci, wzmocniony kawałkiem żółtego sznurowadła, które odciąłem od bucika na dużej przerwie, jak zezwolenie brania Upatrzonych w Niewolę, drukowane Czerwonym Szyfrem, z hasłami, odniesionymi do Klucza Tajnego I Klasy (o szyfrach wiedziałem głównie dzięki Przygodom dobrego wojaka Szwejka). Dzieła przepadły, ale droga pozostała — jako tyle obiecujący, tak wyraźnie ukazany kierunek. Ponieważ całą moją kancelarię tak rozbudowaną uruchamiałem wyłącznie w gimnazjum (szkoda mi było na to czasu w domu — zresztą, nie miałbym po prostu dość cierpliwości, żeby tak siedzieć, a w klasie wszak musiałem), intensywne te prace nie uszczuplały domowego czasu. Bardzo dużo wtedy czytałem. Pamiętam będącą niejakim przeczuciem science fiction Wyspę Mędrców Buyno–Arctowej; jakoś nie doszedłem do tego, aby przełożyć tę powieść ogromną na legitymacje. Będzie teraz pewno zrozumiałe, że jako chłopiec tak zapracowany, a przez to roztargniony, pełniąc funkcję skarbnika w szkolnym samorządzie, nie mogłem nigdy zbilansować kasy i ojciec musiał mi dokładać do niej złotego albo i dwa miesięcznie. Nie defraudowałem sum społecznych, po prostu groszowe składki mieszały mi się jakoś z worami złota i pakami brylantów, którymi nieustannie dysponowałem, a powstający z tego bałagan prowadził do deficytów budżetowych. Pilnując, jak prawdziwie powołany biurokrata, godzin urzędowych, nawet nie zaglądałem w domu do legitymacyjnych papierów. Między korepetytorem, Francuzką i kolacją zajmowałem się twórczością zupełnie odmienną: robiłem wynalazki. W szkole w ogóle o nich nie myślałem, zaabsorbowany biurowością, w domu natomiast jak za przerzuceniem zwrotnicy wszystkie moje myśli ruszały w nową stronę; nie miałem w tym najmniejszych doprawdy kłopotów. Trudno mi też byłoby powiedzieć, które z obojga zajęć uważałem za bardziej doniosłe — byłem jak mężczyzna, mający dwie naraz kobiety, który umie doskonale podzielić siebie między obie kochanki; tu i tam byłem szczery, jak on, oddawałem się rzeczy cały i lekki, ponieważ wszystko bardzo sobie dokładnie rozplanowałem albo raczej, bo się samo wszystko wybornie ułożyło. Wracając do domu, wiedziałem, gdzie mam wstąpić, żeby kupić drut, klej, parafinę, śrubki, papier ścierny, przy czym, jeśli pensyjka nie wystarczała, naciągałem albo hojnego z natury wuja, brata matki, też, jak ojciec, lekarza, albo kombinowałem. Wuj, którego zresztą nazywałem po imieniu, prawie jak kolegę, miewał przystępy szczodrobliwości, które nie podobały się rodzicom. Kilka razy dostałem od niego pięciozłotówkę z Piłsudskim, której nie wkładałem do pularesu–podkówki, ale na wszelki wypadek w ogóle z garści nie wypuszczałem. Pamiętam, jak idąc przez miasto, ze spotniałą w garści monetą, czułem się zamaskowanym Harun al Raszydem, a mój wzrok, odbijający się o witryny sklepów, zmieniał w błyskawicznych ułamkach sekund srebrny kruszec na niezliczone ilości wystawionych rzeczy, na razie jednak żadnej nie byłem skłonny udzielić łaski zakupu, stwardniały wewnętrznie w nagłym skąpstwie milionerskim. Z reguły inwestowałem ów majątek w wynalazkach, które, całkiem jak u prawdziwych wynalazców, umiały każdą sumę pochłonąć bez śladu — i bez rezultatu. Jako twórczy urzędnik byłem spokojny, ponieważ namiętne urzędowanie nie jest możliwe, technika natomiast paliła się we mnie gorącym, świętym płomieniem. Składałem jej krwawe ofiary, z palców stale broczących, pooklejanych plastrami, uparty w klęskach, ze złamanym sercem i paznokciami nieraz, ale wciąż odzyskujący, z nowymi pomysłami, nową nadzieję. Długo budowałem silnik elektryczny, podobny zewnętrznie do starej parowej maszyny Watta z balansjerem; zamiast cylindra z tłokiem miał cewkę elektryczną, której pole magnetyczne wsysało do środka żelazny pręt. Specjalny przerywacz posyłał w jej uzwojenia impulsy prądu. Był to, jak się potem okazało, wynalazek wtórny, bo podobne motory już istniały, a raczej, przestały już istnieć jako niepraktyczne, niewydajne i zbyt wolnoobrotowe. Ale to oczywiście nie ma znaczenia. Wiem, że wykazałem wówczas po raz pierwszy chyba nadzwyczaj długotrwałą zaciekłość i przekonstruowywałem ów prototyp dziesiątki razy, nim wreszcie ruszył. A kiedy uczynił to, niezgrabny, poskręcany z fragmentów blachy wyproszonej u blacharza (który miał mały zakład w naszej kamienicy), wśród plątaniny przewodów, plam olejowych, spalonych bateryjek, rupieci oraz młotków i szczypiec (ledwo obeschła na nich krew masakrowanych niedawno wcale zabawek), siadłem i patrzyłem na zgrzytliwe, powolne, nie całkiem regularne obroty, na wahanie się dźwigni, na małe iskierki u przerywacza, brudny, zmęczony i triumfujący. Jeśli chwaliłem się później demonstrowaniem motoru domownikom, robiłem to, co zrobiłby na moim miejscu każdy chłopiec; ale najważniejsza była jednak owa .chwila, kiedy spełniło się, dokonany został akt twórczy, i nie miałem już nic do roboty — motor szedł, utykając, chyba do zmierzchu, a ja tylko patrzałem. Była to, jeśli tylko się nie mylę, satysfakcja bardzo szczególna, nie wymagająca podczas swego trwania żadnych pochwał z zewnątrz, żadnych świadków nawet. Nikt nie był mi potrzebny, ponieważ stało się. Watt ani Stephenson nie mogli zaznać przeżyć bardziej intensywnych. Rzecz jasna, to dokonanie nie mogło wystarczyć. Łaknąłem nowych. Bardzo długo i cierpliwie zajmowałem się elektrolizą wody, dosypując do niej najrozmaitszych substancji, nie w nadziei, że na elektrodach ukaże się kiedyś złoto. Nie tylko wiedziałem, że tak się nie stanie, ale nie na złocie mi zależało. Chodziło o stworzenie substancji w ogóle nie istniejącej; zdrapywałem brunatne, rude, szare proszki z elektrod i starannie chowałem je do pudełek. Przekonałem się wreszcie, że moje wiadomości są bardzo niedostateczne