... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Lecz Semko coraz niecierpliwszy, szczególniej po przebyciu Niemna, nie oglądał się już na zwierza, aby nie miał pokusy. Kilkodniowy ten pochód, prawie bez widoku wsi i ludzi, które Kaukis omijać się starał, znużył w końcu wszystkich, oprócz cierpliwego ojca Antoniusza. Ten najwytrzymalszym był na wszystko, od dawna zahartowany głodem i chłodem, znosił oboje tak obojętnie, zawsze jedną twarzą i humorem, że młodsi podziwiać go musieli. Śmiałością też wielką przechodził swoich towarzyszów, chociaż za jedyny oręż miał paciorki, a na ustach modlitwę. Semko czuł się już złamanym, gdy na starcu nie widać było najmniejszego znużenia. Kaukis, równie wytrzymały jak on, zrozumiał to, przypatrując się księciu, że jemu choć jedną noc gdzieś pod dachem potrzeba się było przespać, rozgrzać i spocząć. Z pomocą więc Wiżunasa zażądał pozwolenia na to, aby mógł gdzie w okolicy poszukać gródka albo wioski, lub jakiej numy leśnej, w której by ich na noc przyjęto. Z popasu dnia jednego, Wiżunasowi dawszy skazówki, którędy miał dalej prowadzić, pojechał sam przodem i znikł wkrótce w lesie. Semko uląkł się później, że może nie powrócić wcale, a Wiżunas nie dałby rady wśród puszczy. Do wieczora trwała ta próżna obawa, gdy w końcu usłyszano znajome hukanie Kaukisa, a po odpowiedzi na nie zjawił się i on sam, pokazując drogę, którą jechać mieli. Wiżunas chciał go rozpytać, jaki im nocleg obiecywał, ale Kaukis odpowiadać mu nie chciał, bo czasu nie było do stracenia. Mrok zapadał. Dobrze już ściemniało, gdy podróżni poczuli zapach dymu zwiastujący ludzkie mieszkania. Nie był to ani grodek żaden, ani dwór zamożniejszego bajorasa, ale proste trzy chaty osadników u brzegu rzeki. Pod płaszczem śniegu, gdyby nie dymniki, trudno je było nawet rozeznać o mroku. Siedziały chaty razem z oborami i szopami do nich przylegającymi w ziemi, mało co ponad nią wystając. Przed jedną z nich stał już oczekujący gospodarz w czapce uszatej i kożuchu, w skórzniach na nogach, z kijem w ręku. Ten, gdy z koni pozsiadali, powitawszy księcia, wprowadził ich do wnętrza jednej z num, wprzódy z niej rodzinę wyprawiwszy. Niewytworny obiecywał się nocleg, chociaż nawykłym do obozowania pod gołym niebem i ten wydał się pożądanym. Numa dosyć obszerna miała w pośrodku kamieniami obłożone ognisko, ławy niskie na kamieniach oparte dokoła, była zaciszną, a choć ludzie się z niej wynieśli, płotem tylko odgrodzona pozostała obora, której dla gości opróżniać nie potrzebowano. Mieli więc w sąsiedztwie krowy i woły, parę młodych koników, które łby ciekawie wystawiały zza płotka, i beczącą trzódkę czarnych owiec. O tej niedogodności potrzeba było zapomnieć i nie zważać na nią. Ksiądz Antoniusz znajdował uśmiechając się, iż to przypominało stajenkę w Betlejemie. Dla Semka i dla księdza posłano siana, a Kaukis z drugiej numy, do której skryły się kobiety i z dala dzwonki fartuszków dziewczęcych a śmieszki ich słychać było, przyniósł na wieczerzę mleko, ser, chleb czarny, wędzone mięso i miód w plastrze. Wszystko to bardzo podróżnym smakowało. Gospodarz, który tylko z Kaukisem i Wiżunasem mógł się rozmówić, pokłoniwszy się gościom, pomógłszy im postawić konie, skrył się do drugiej chaty. Tam wrzawliwie a ochoczo przyjmowano u ogniska, około którego cisnęło się wszystko, dwóch Litwinów z obcych krajów, z niewoli powracających jakby cudem. Kaukis, niemowa w Płocku, tu z radości odzyskał głos, mówił wyraźnie, a Wiżunasowi często już potrzebnych słów litewskich brakło. Rozpytywano się ich o te sąsiednie chrześcijańskie kraje Lachów i Rusi, o których chodziły tu równie potworne opowiadania jak gdzie indziej o Litwie. Niewiasty, przysłaniając się białymi fartuchami, obwijając namitkami, z bojaźnią patrząc na tych Litwinów obcych, przysłuchiwały się z kątów powieściom i wykrzykiwały z podziwu nad tym, co Wiżunas opowiadał. Cała tam noc spłynęła na gwarze, a Kaukis sobie u dziewcząt wyprosił, aby mu co zaśpiewały. Pamiętał nawet początek jakiejś piosenki, którą usłyszawszy zanuconą, rzewnie zapłakał. Wiżunas śmiał się, temu dusza się radowała. Miał przed sobą nadzieję powrotu, gdy starszy, sierota, mógł tu się przywlec tylko na cmentarze i mogiły. Nazajutrz rano Semko pierwszy dał znak do dalszego pochodu, a gdy ruszać mieli i gospodarz ich żegnał, podarkiem pieniężnym chciał zawdzięczyć gościnę, ale go Litwin nie przyjął. Kaukis miał tu czas rozpytać tak dobrze o dalszą do Wilna drogę lasami, pomijając drogi, iż pozostała część podróży znacznie skróconą i ułatwioną została. Śmielej też wedle danych wskazówek mógł prowadzić, odżywiony tym noclegiem, który go odmłodził i pokrzepił. Wiżunas już nie śmiał się z niego. W miarę jak się ku Wilnu zbliżali, niecierpliwość w Semku rosła. Z dala wydawało mu się to łatwym, co teraz prawie niepodobnym uznawał. Kto wie, jak go miał przyjąć Jagiełło, a nawet czy często na Ruś lub przeciw Krzyżaków wychodzącego zastać mieli w domu. Ważył Semko wiele i trapił się myślami. Ostatniego dnia, gdy Kaukis zapowiedział, że już byli blisko stolicy, zatrzymano się w lesie, ażeby w dzień biały nie wjeżdżać do miasta. Brat Antoniusz, który czas jakiś spędził tu w klasztorku swojego zakonu, uspokajał tym, że się on właśnie znajdował w stronie od Trok, to jest, skąd przybywali, i że aby się dostać do niego, przedmieść nie było potrzeba przebywać. Dzień był jeszcze wielki, gdy na wzgórzu nad rzeką rozłożono się dla wypoczynku. Semko rad był, że się już zbliżał do celu. Rozpalono małe ognisko, ludzie się końmi zajęli, gdy w niewielkiej odległości dał się słyszeć róg myśliwski. Zerwali się wszyscy przestraszeni, gdyż bardzo być mogło, iż w łowach rozmiłowany Jagiełło sam w pobliżu miasta polował. Spotkanie z nim, nie przygotowane, Semkowi na rękę nie było; natychmiast więc dał znać, ażeby ogień zgaszono i konie dawano, chcąc się skryć w głąb lasu. Pospiesznie biegła czeladź kiełznać i juki kłaść pozdejmowane na grzbiety koni, gdy trąbka po raz drugi bliżej jeszcze się słyszeć dała. Jeden spokojnie się modlący brat Antoniusz najmniejszej nie okazał obawy. Semko zbiegł sam po konia, inni, głowy potraciwszy, plątali się spiesząc i przeszkadzając jedni drugim, gdy z gąszczy na małym koniu wystąpił lat średnich poważny mężczyzna i stanął równie osłupiały widokiem niespodzianych jakichś obcych ludzi, jak oni przerażeni byli ukazaniem się jego. Chwilę panowało milczenie, miano czas nawzajem się sobie przypatrzeć. Mężczyzna, który wyjechał z lasu, wcale nie miał dzikiej ani też zbyt pańskiej powierzchowności. Wyglądał bardziej na zamożnego kupca lub mieszczanina, a w stroju jedna tylko czapka Litwina przypominała. Kożuch pokryty suknem jasnym, na nogach buty niemieckiego kroju, z nosami, trąbka przez plecy, mały miecz u boku, żadnego zresztą oręża nie miał przy sobie; trudno było odgadnąć, kim mógł być