... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Działając zupełnie bezkarnie (w ramach umowy) - supermafie gospodarcze tworzone przez trzy współpracujące ze sobą grupy interesów (dawna komunistyczna nomenklatura, dawna Służba Bezpieczeństwa i aktualna nomenklatura, często kryta nazwiskami kumotrów, żon, braci, sióstr itd.) zamieniły “ wyzwoloną" Polskę w swój kolonialny folwark, będący kasynem dla międzynarodowych oszustów, bramą dla przemytników, pralnią “brudnych pieniędzy" i bankolandem, gdzie układowe banki kredytują układowe firmy za pomocą układowych “złych [bo nie spłacanych] kredytów". Chodzi o wspomniany “układ okrągłostołowy". Równolegle trwa kolonizowanie Polski przez Zachód. Rekiny rodzime (nomenklaturowe i nowsze) okazały się zbyt mało operatywne (brak rutyny) i zbyt “cienkie" finansowo, aby skonsumować cały łup. Trwa więc zupełnie obłąkana wyprzedaż najbardziej dochodowych przedsiębiorstw (exemplum cementownie - teraz cały cement Polacy kupują od cudzoziemców, którzy wykupili polskie zakłady; tak samo papier, itp.) w ramach “gospodarczej liberalizacji" i prywatyzacji. Prywatyzacja jest niezbędna, wszelako żaden kraj Zachodu nie sprzedał większości swoich banków cudzoziemcom, tymczasem banki polskie zostały totalnie skolonizowane przez obcokrajowców. By nie usłyszeć, że klaskam polskim “oszołomom", cytuję liberalne, renomowane źródło zachodnie - amerykański tygodnik “Newsweek". W artykule o nędzy współczesnej polskiej gospodarki, zatytułowanym kpiąco “Tygrys wielkości kota", czytamy surową krytykę prywatyzacji nadwiślańskiej: “Zysk z tej prywatyzacji czerpią wyłącznie inwestorzy zagraniczni, a nie polskie państwo. Cudzoziemcy kupują co chcą i ustawiają produkcję pod swój własny interes (...) Dla Polaków ma to konsekwencje kata- strofalne (...) Rodzinne klejnoty sprzedać można tylko raz (...) Polityka, która prywatyzuje wyłącznie po to, by łatać budżetowe dziury -jest bardzo krótkowzroczna" (1999). Polskim “liberałom" (grono Balcerowicza) wydaje się, że przeciwnie - że są dalekowzroczni, bo “globalizują" gospodarkę rodzimą. Niech im coś powie na ten temat badacz procesów globalizacji, E. Reuter (były przewodniczący zarządu koncernu Daimler-Benz): “Gdy ta bańka mydlana pewnego dnia pryśnie - sprawa okaże się poważniejsza niż ciężki kac bezpośrednio zainteresowanych. Miejmy nadzieję, że politycy wreszcie zrozumieją, jakim błędem była rezygnacja autonomicznych państw narodowych z wszelkiego wpływu na gospodarkę. Inaczej znajdą pod własnymi drzwiami kupę gruzów" (1999). Rodzimy wpływ na gospodarkę ogranicza się do monetaryzmu (jako osi polityki ekonomicznej), przy równoczesnym zbyt słabym... zmonetaryzowaniu gospodarki, czyli zbyt małej ilości pieniądza w gospodarce (około trzykrotnie mniej wobec rocznego produktu krajowego brutto niż w przeciętnej gospodarce zachodniej). Teraz cytuję nadwiślańskich ekspertów : “ W systemie komunistycznym tworzenie i wymiana dóbr i towarów odbywały się bez udziału pieniędzy. To nie pieniądz., a decyzja centralnego planisty decydowała o tym, jakie dobro i gdzie zostanie wytworzone (...) Pieniądz w tym systemie istniał śladowo i służył do nabywania podstawowych dóbr konsumpcyjnych. Dlatego wynagrodzenia ludzi były śmiesznie niskie, wynosiły kilkanaście dolarów miesięcznie. Odchodzenie od tego systemu i przechodzenie do gospodarki rynkowej wymagało zatem odtworzenia procesów pieniężnych i upieniężnienia całej gospodarki (...) Tymczasem zamiast zwiększyć masę pieniądza w gospodarce, dopasowano jego wielkość do ilości dóbr (...) Systemowy brak pieniędzy w gospodarce uniemożliwił prawidłowe przekształcenia własnościowe. Polakom nie dano pieniędzy, aby mogli wziąć udział w prywatyzacji majątku, który wytworzyli. Można go było zatem prywatyzować jedynie przez sprzedaż inwestorom zagranicznym. Ponieważ na rynku polskim wycena firm była (z braku pieniędzy) bardzo niska, kapitał zagraniczny mógł przejmować nasze firmy za śmiesznie niskie kwoty. W ten sposób wyzbywaliśmy się majątku narodowego, a napływ zagranicznej gotówki łagodził systemowy brak pieniędzy" (S. Dąbrowski i A. Glapiński, 2000). Teoretycznie nikt inny tylko społeczeństwo wybiera sterników gospodarki, może więc odwołać polityków kolonizujących Rzeczpospolitą. Dotykamy tu - na marginesie kłamstwa dekolonizacji - kolejnego kłamstwa demokracji. Jej wahadłowe konwulsje mogą bowiem zmieniać barwy władz, lecz żadne kaprysy elektoratu nie zachwieją grą gospodarczą, której reguły ustalają mafie ponadnarodowe. To mocarstwo dużo trudniej obalić niż prezydenta czy koalicję sejmową, gdyż królów tego imperium nie wybiera masowy elektorat - wybieramy tylko ich lokajów, polityków. A żaden stający do wyborów polityk nie ma wypisane na miedzianym czole: jestem renegatem, łapownikiem, sukinsynem, gangsterem czy coś podobnego. Zresztą choćby i miał - przynajmniej połowa elektoratu głosowałaby za nim. Połowę elektoratu stanowią damy; znana amerykańska dziennikarka, właścicielka “Heralda" i “Timesa", E. Patterson: “Nieraz już mówiono - zresztą całkowicie słusznie - że kobiety darzą gangsterów szczególną sympatią. Jeżeli nie możecie tego zrozumieć, zapytajcie doktora Freuda". KŁAMSTWO POLITYKI 6 - KŁAMSTWO KOMUNIZMU Pisanie o kłamstwie komunizmu to jak pisanie o wzroście żyrafy. Żyrafa z definicji jest wysoka, a komunizm z definicji kłamliwy. Lecz tylko dla znających komunizm. Miliony młodzieży nie mają o czerwonym terrorze pojęcia, więc tak chętnie (jako elektorat debiutujący) dają się uwodzić miodowym obietnicom postkomunistów. Komuniści zaczęli rządzić zdobytą przez Sowiety Polską w roku 1945