... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Musiałam ci to powiedzieć, Collis. Nie mogłabym tego przed tobą zataić, nawet gdybym nie chciała cię zranić. — Zraniłaś mnie. Udało ci się. Masz, czego chciałeś — odparł z drżeniem w głosie. Podeszła do niego i stała obok przez chwilę. Potem pocałowała go delikatnie w czoło. Spojrzała na nią nie widzącymi oczami. — Idziesz już? — zapytał. — Chcesz, żebym sobie poszła? — Nie. Zostań. Proszę! — Po co? Po to, żebym cię mogła dalej ranić. Jeszcze ci mało? Twoje dziecko popłynęło rzeką aż do San Francisco, twoja żona wykrwawiła się na śmierć we własnym powozie… A wszystko przez tę twoją obsesję. Collis milczał przez jakiś czas, ale w końcu wyszeptał: — Zostań. Delfina pokręciła głową. — Musiałbyś mi zapłacić, a to by ci się na pewno nie uśmiechało. I tak już za dużo mnie kosztujesz. Wiesz, jak to jest — czas to pieniądz. — Zostań — powtórzył. — Nie, Collis — odparła. — Dobrze ci tak. Zostaniesz sam jak palec. Na nic innego zresztą, nie zasługujesz. Powinieneś wreszcie uświadomić sobie chociaż raz, przez ten jeden wieczór, że Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. — Ty kurwo — rzucił w jej stronę, z bólem i odrazą. — A tak! — odparła dumnie, delektując się jego rozpaczą. * Po tym poniedziałku wielkanocnym 1865 roku Collis rzucił się w wir obowiązków niczym furiat. Tyrał przy budowie kolei z zaciekłością, która przerażała Lelanda. Chociaż oficjalnie kierownikiem budowy był Charles, Collis jeździł na teren budowy dwa do trzech razy w tygodniu, anemiczny, osowiały, ubrany w czarny frak i czarny aksamitny cylinder. Był tak szorstki w obejściu i wychudzony w tych czasach, że irlandzcy robotnicy nazywali go między sobą krukiem, a chińscy robotnicy — Yama, imieniem chudego, eleganckiego demona, który władał Pitrisem, czyli piekłem. Pierwszym sprawdzianem odnowionej pasji oraz wytrzymałości Collisa okazały się pokłady stwardniałego iłołupka, na które rębacze Sierra Pacific natknęli się w odległości pięćdziesięciu siedmiu mil od Sacramento, na jednym ze zboczy Sierra Neveda, prawie dwa tysiące stóp ponad spienionym nurtem American River. To tutaj właśnie Collis, Teodor i Wang–Pu zatrzymali się kiedyś z doktorem Katesem na popołudniowy, obozowy posiłek. Inżynierom kolejnictwa to urwisko wydawało się tak nieprzystępne i złowrogie, że natychmiast ochrzcili je Przylądkiem Horn. Zwieszało się pod kątem siedemdziesięciu pięciu stopni, dokładnie ponad korytem rzeki, a jednak musieli się jakoś tamtędy wedrzeć, aby przeprowadzić drogę żelazną. Pewnego wietrznego popołudnia Collis udał się na inspekcję, a Charles stąpał za nim ciężko, nachmurzony. Kwang Lee, ubrany w bardzo długą tweedową jesionkę, trzymał się parę stóp za Collisem. — No tak. To typowe dla Teodora — rzekł Charles, wskazując palcem na szkice miernicze w miejscu, gdzie widniał Przylądek Horn. — Wszędzie tam, gdzie w rzeczywistości jest twarda opoka, on widział zawsze tylko miękki, sypki piasek. Collis podniósł głowę i spojrzał na wierzchołek urwiska. Był szary, chropowaty i niemalże całkowicie bezdrzewny. Z bliska wyglądał jak jeden z barów ziemskiego globu. — Trzeba to będzie wysadzić prochem, prawda? — spytał Collis Charlesa. Charles przytaknął skinieniem głowy. — Tylko że jak, cholera, mam niby umieścić minerów na urwisku nachylonym pod kątem siedemdziesięciu stóp, tak żeby mogli wywiercić dziury na ładunki wybuchowe? Collis zamyślił się chwilę, a potem przywołał do siebie Kwang Lee. — To tylko taki pomysł. Powiedzmy, że Chińczycy wdrapią się na szczyt skały i zainstalują tam dźwigarki. I powiedzmy, że spuści się ich w koszach po frontowej ścianie iłołupka, tak żeby mogli wiercić, gdzie im się podoba. Zgodzą się na coś takiego? Jak myślisz? Charles uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, ale Kwang Lee zmierzył Przylądek Horn uważnym spojrzeniem i powiedział: — Myślę, że podjęliby się tego zadania z zapałem i szczycili swoim osiągnięciem, Mr Edmonds. Czy mam im przekazać pańskie instrukcje? — Byłbym bardzo zobowiązany. Charles patrzył za oddalającym się Chińczykiem. — Niech mnie diabli porwą — powiedział tylko. W ciągu następnych kilku tygodni chińscy najemnicy, spuszczeni dźwigarkami po skalistym grzbiecie, zawieszeni czternaście stóp ponad korytem American River, uzbrojeni w ręczne wiertarki, młoty i beczki prochu, stopniowo i metodycznie wysadzali stromą ścianę urwiska, do ostatniego kamienia. Chińczycy lubowali się osobliwie w nacinaniu lontów ładunków z prochem na różne długości, więc gdy sygnalizowano, że wszystko już gotowe, i gdy sami, wciągnięci przez współpracowników po przedniej ścianie Przylądka Horn, znaleźli się w bezpiecznej odległości, wszystkie miny wybuchały jednocześnie, z przeraźliwym, rozlegającym się szerokim echem hukiem. Collis sprowadził z San Francisco wielu bankierów, aby mogli przyjrzeć się wysadzaniu Przylądka Horn. Był to spektakl bardzo widowiskowy i świetny jako reklama dla przyciągnięcia potencjalnych inwestorów. Latem 1866 roku Collis zobaczył Delfinę tylko raz, a ona zignorowała go zupełnie. W tydzień później dowiedział się, że opuściła Sacramento i zamieszkała w San Francisco, w domu publicznym na Dupont Street. Słyszał jeszcze potem o niej często, głównie od Marii– Mamuśki, ale nigdy już się więcej nie spotkali. Zimą 1866 roku chińscy budowniczowie kolei rozpoczęli roboty nad ostatnim i najdłuższym z sześciu tuneli, który prowadził Sierra Pacific na szczyty górskich grzebietów. Kiedy się już tam znajdą, pozostanie jeszcze do wykopania dziewięć innych tuneli, zanim kolej dobrnie wreszcie na równiny w Nevadzie. Charles dzień i noc głowił się już nad rozdziałem poszczególnych zadań przy ich budowie. Ale najgorszym „cholerstwem”, jak sam zwykł był mawiać, był ten właśnie tunel szczytowy, obaj z Collisem, osobiście nadzorowali roboty na placu budowy