... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- O rany - powiedział Ray. - Chłopaki, luknijcie no na nią! - wyszeptał Mikę, wskazując oczami smukłą blondynkę uwieszoną ramienia chłopaka grającego w "Artylerzystę". - To Laurie Rainey. Jasny gwint! Słyszałem, że potrafi zessać chrom ze zderzaka! - Niezła laska - przyznał Robby. - Ale nogi ma za chude. - Gadanie, nie przeszkadzałoby ci, że są chude, gdyby wzięła cię nimi w nelsona! Cholera! - Mikę walnął pięścią w automat do gry w "Galaktyjczyka", bo gra dobiegła końca, a on nie zdążył pobić swojego dotychczasowego rekordu. Zauważył to stary Kennishaw Sokole Oko. - Ej, chłopcze! - krzyknął. - Nie obijaj maszyn! - Wyładowawszy w ten sposób gniew powrócił do lektury czasopisma,, Trzej chłopcy przedryfowali obok Laurie Rainey, żeby jej się lepiej przyjrzeć i w nagrodę zaleciał im od niej zapach perfum. Laurie trzymała swojego chłopaka za pasek od spodni, co Mikę uznał szeptem za nieomylny znak, że dziewczyna jest napalona jak piec hutniczy. - A ty coś dzisiaj taki cichy? - spytał Raya Robby, kiedy podeszli do rzędu mechanicznych bilardów. - Ja? Wcale nie jestem cichy. - Jesteś. Kurczę, przeważnie gęba ci się nie zamyka. Co, starzy ci zaleźli za skórę? - Nie. - No to o co chodzi? - Robby czyścił sobie zapałką paznokcie. - O nic. Nie chce mi się gadać i tyle. - Paliła go tajemnica, ale wiedział, że nie wolno mu pisnąć słówka. Mikę dał mu kuksańca pod żebra. - A ja myślę, że ty coś ukrywasz, kogutku. - Coś ty, niczego nie ukrywam. Naprawdę. - Ray wsadził ręce w kieszenie i wpatrywał się w plamę na wydeptanym linoleum. Słysząc te banialuki o F-911 o mało nie parsknął śmiechem i teraz też ledwo powstrzymywał cisnący się na usta uśmiech. - Dajmy temu spokój! - Niby czemu mamy dać spokój? - podchwycił Robby, wyczuwając, że jest jednak jakaś tajemnica. - No, X Ray! Wykrztuś wreszcie, o co chodzi. Zaraz się wygada. Za minutę mógłby zostać najpopularniejszym małolatem w Inferno. Wszystkie towary z miasteczka tłoczyłyby się wokół, żeby posłuchać. Ale nie, nie wolno! Jednak usta zaczęły mu się same otwierać, choć jeszcze nie wiedział, co się z nich wydobędzie. Układał sobie w myślach wstęp: "Powiedzmy, że wiem, że to nie był żaden pieprzony F-911". - Kogo my tu widzimy! A gdzie twoja przyjaciółeczka, faj-fusie? Ray poznał ten bełkotliwy, złowieszczy głos. Odwrócił się na pięcie i spojrzał na drzwi. Stało ich tam trzech: Paco LeGrande z nosem ujętym w plastykowe łubki przytrzymywane bandażami, które spowijały mu policzki i czoło; Ruben Hermosa, uśmiechnięty, spocony na twarzy, z oczyma przekrwionymi od trawki, i Juan Diegas, jeszcze jeden barczysty Grzechotnik. Paco, utykając lekko i tupiąc wojskowymi buciorami, postąpił dwa kroki w przód. W salonie gier zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Wszyscy wlepili wzrok w intruzów. - Pytałem, gdzie twoja przyjaciółeczka - powtórzył Paco, uśmiechając się wrednie. Twarz miał zapuchniętą, oczy w sinych obwódkach. Splótł palce i rozprostował z trzaskiem stawy. -Nie ma jej tutaj, żeby bronić twojego chudego tyłka? "Baczność, Ziemianie! - zahuczał głośnik «Gwiezdnego Łow-cy». Macie odwagę stawić czoło Gwiezdnemu Łowcy? Do broni! Gotujcie się na unicestwienie!" - O cholera - wyszeptał Mikę Ledbetter i wycofał się szybko, byle dalej od Raya. Robby dotrzymał pola parę sekund dłużej, a potem on też pozostawił Raya własnemu losowi. - Lepiej stąd wyjdźcie! - To odezwał się Semafor. - Jesteście na terytorium Renegatów! - Pytałem cię o coś? Stul ryło, cudaku pieprzony! Semafor nie był nawet w przybliżeniu zbudowany tak, jak chłopcy blokujący drzwi i zdawał sobie sprawę, że w starciu z nimi nie ma najmniejszych szans. - Nie chcemy tu żadnych awan... - Morda w kubeł! - ryknął Juan Diegas. - Jesteś mój, skurwielu! Kennishaw zerwał się z krzesełka. - Hola tam! Nie chcę tu słyszeć takiego języka... Paco obrócił się gwałtownym, wściekłym ruchem i wczepił wielkimi łapskami w pudło mechanicznego bilardu. Napiął mu-skuły i przewrócił urządzenie na bok. Rozdzwoniły się jak szalone dzwoneczki, poleciało szkło i z maszyny strzeliły iskry. Klienci salonu gier drżeli jak liście na wietrze. Kennishawowi twarz poczerwieniała. Sięgnął jedną ręką do telefonu wrzutowego wiszącego na ścianie, a drugą do kieszeni po ćwierćdolarówkę. - Mam ci obciąć tego gabla, zgredzie? - spytał Paco niezbyt głośno, lecz bardzo rzeczowo. Kennishaw dostrzegł furię w oczach chłopaka i strach go obleciał; zamrugał powiekami i poruszył ustami, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku. Jego twarz straciła czerwony odcień i spopielała. Wyjął rękę z kieszeni, rezygnując z szukania ćwierć -dolarówki. - Muchas gracias - zaszydził Paco. Przeniósł wzrok z powrotem na Raya Hammonda. - Nieźleś się ze mnie dzisiaj ucha-chał, co? Ray pokręcił głową. Oczy Paca płonęły i Ray nie miał wątpliwości, że cała trójka Grzechotników jest na wysokich obrotach po maryśce, bo inaczej nie odważyliby się przyjść tutaj. - Nazywasz mnie kłamcą, ty mały kutasiku? - Jeszcze dwa kroki i Paco był już na wyciągnięcie ręki. - Nie. Juan i Ruben zarechotali. Ruben podskoczył, chwycił papierowy model Saturna i zerwał go z drutu. Juan naparł jak wściekły byk na automat do gry w "Aąuariusa" i przewrócił go z hukiem na podłogę. - Proszę was... nie... -jęknął błagalnie Kennishaw, rozpłaszczając się na ścianie jak motyl. - A ja mówię, że tak - cedził Paco, nie zwracając na niego uwagi. - A ja mówię, że słyszałem, jak się ze mnie śmiałeś, i jak teraz nazwałeś mnie kłamcą. Rayowi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Chciał się cofnąć, ale co by to dało? Nie było gdzie uciekać. Musi stawić czoło sytuacji i modlić się, żeby jak najprędzej zajrzeli tu jacyś Renegaci. - Ludzie, nikt się tu nie chce bić! - odezwał się Semafor. -Idźcie swoją drogą! Paco uśmiechnął się. - Ja się chcę bić. - Rozległ się głośny rumor i znów strzelił snop iskier. To Juan przewrócił następny automat. Paco nie odrywał wzroku od Raya. - Powiedziałem ci, tak? Powiedziałem ci, żebyś mi się nie plątał pod nogami! Ray przełknął z trudem ślinę