... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Wypadło na Erica. - Przykro mi, Jean-Paul - powiedział. - Miała pecha. Ale nie cierpiała długo. W parę sekund było po wszystkim. Byłem przy tym. UPADEK WŁADCÓW NIEBIOS Jean-Paul wziął długi oddech i odwrócił się plecami. Miał wra- żenie, jakby sterownia rozpłynęła się nagle, a on sam spadał gdzieś w dół. Potrząsnął głową. Zobaczył, że inżynierowie już przybyli i wła- śnie zabierają się do pracy przy pulpitach sterowniczych. Podszedł do nich. - Dacie radę to uruchomić? - spytał głosem, który wydał mu się zupełnie obcy. Jeden z nich obrócił się do niego. - Nie ma sprawy, Jean-Paul - odparł z uśmiechem. - Jak tylko odłączymy okablowanie komputera, możemy przejąć bezpośrednią kontrolę. To kwestia minut. Ciężko będzie przejść na ręczne stero- wanie, ale... - wzruszył ramionami. Jean-Paul tępo wpatrywał się w szare chmury na zewnątrz. Wi- dział jedynie twarz Dominiąue. Drgnął, kiedy ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Eric. - Współczuję ci z powodu Dominiąue - powiedział. - Ale masz też powód do radości. - A niby jaki? - spytał gorzko. - No jak to? Zostałeś przecież Władcą Niebios. ROZDZIAŁ TRZECI Niełatwo było zmienić stare nawyki, szczególnie jeśli się miało tyle lat, co Lon Haddon. Wysoki, smukły, ogorzały mężczyzna w wie- ży obserwacyjnej, lustrujący niebo przez silną lornetę, skończył nie- dawno dwieście lat. Jak zwykle uważnie przeczesywał horyzont nad powierzchnią morza, mimo że od ostatniego pojawienia się miej- scowego Władcy Niebios, Pachnącego Wietrzyka, upłynęło kilkana- ście lat. Kiedy przez rok statek nie zjawił się, żeby dopełnić szarpiącej nerwy ceremonii odebrania haraczu, mieszkańcy Palmyry zgodnie doszli do wniosku, że coś się musiało stać. Mieli nadzieję, że spo- tkała go katastrofa, być może został zniszczony podczas huraga- nu. Część umysłu Haddona też w to wierzyła, ale równocześnie pamiętał, jak przebiegły i bezlitosny potrafił być Horado, dowód- ca Pachnącego Wietrzyka, i wątpił, czy ktoś taki mógł ulec siłom przyrody. Poza tym, na świecie istnieli jeszcze inni Władcy i wcześniej czy później któryś mógł przybyć, żeby wypełnić lukę, powstałą po znik- nięciu Pachnącego Wietrzyka. Gdyby jednak do tego doszło, agre- sora i jego załogę czeka niemiła niespodzianka. Chwila wytchnienia, którą zawdzięczali Władcy Horado, pozwoliła mieszkańcom Palmy- ry zebrać siły i wynaleźć środki, za pomocą których - mieli nadzieję - uda się im zniszczyć Władcę Niebios. Lon zniżył lornetę i przebiegł wzrokiem schludne ulice rozpo- ścierającego się przed nim miasta. Patrząc na solidne bielone bu- dynki, zbudowane głównie z drewna i cegły, na bujne tropikalne ogrody, czuł cichą satysfakcję. Tak wiele udało się im osiągnąć w cią- gu tych lat, mimo zarazy, zagarniającej wciąż nowe obszary... i wysił- ków Władcy Horado. Nawet za jego rządów Palmyra nie odsłoniła prawdziwego obli- cza. Widok, jaki przedstawiała oczom swego napowietrznego wład- cy, miał niewiele wspólnego z rzeczywistością, jej społeczność była bowiem o wiele liczniejsza niż się wydawało. Przez długi czas przy- ciągała jak magnes uchodźców zarówno z wysp, jak i z głębi lądu, ale żeby utrzymać ten fakt w tajemnicy, wielkim nakładem sił wybudo- wano pod ziemią obszerne pomieszczenia, gdzie znaleźli oni zakwa- terowanie... i zatrudnienie. To ostatnie stanowiło drugi sekret Pal- myry: była o wiele bardziej zaawansowana technicznie niż przecięt- ne naziemne osiedle. Miasto leżało na wschodnim wybrzeżu wielkiego półwyspu w północnej części kontynentu-wyspy, zwanego w przeszłości Austra- lią. Sam półwysep wchodził kiedyś w skład stanu Queensland. Nazwę zmieniono później na Noshiro, kiedy Australia była zmuszona od- dać go Japończykom jako część zapłaty za obronę w czasie nieuda- nej próby inwazji podjętej przez Indonezję w początkach XXI wie- ku. W zamierzchłych czasach w sąsiedztwie Palmyry znajdowało się spore miasto Cairns (nazwane potem przez Japończyków Masuda), ale do dnia dzisiejszego nie zostało po nim śladu. Klapa w podłodze wieży zaczęła się podnosić. Lon odwrócił się i patrzył, jak do środka wdrapuje się Lyle Weaver. Podobnie jak Lon, był jednym z sześciu władców Palmyry, kolejno sprawujących władzę w sześcioletnich kadencjach. Kadencja Lyle'a trwała prawie od roku, Lon musiałby czekać na swoją jeszcze jedenaście lat, ale do tego cza- su od dawna nie będzie go już wśród żywych. - Wiedziałem, że cię tutaj znajdę - wysapał Lyle. Wspinaczka była męcząca. - Nie rozumiem, czym się tak niepokoisz. Nasz radar jest co prawda prymitywny, ale jednak działa. - Wiem, wiem - odparł Lon ze znużeniem. - Taki już jestem. Znasz mnie przecież. Lyle podszedł bliżej, podciągając sarong na lekko zaokrąglo- nym brzuchu, i oparł się o poręcz obok Łona. - Oj, znam. Nadal źle sypiasz? - Tak - przyznał Lon. - Zeszłej nocy ledwo udało mi się prze- spać dwie godziny. Lyle spojrzał na niego. - Powinieneś nauczyć się godzić z losem. Walka z nieuniknio- nym nie ma sensu. - W kółko mi to powtarzasz - Lon nie potrafił ukryć przepeł- niającej go goryczy. - Powinieneś zaufać Bogu. - Wiesz dobrze, jakie jest moje zdanie na ten temat. Lyle westchnął. - Tak czy inaczej, nie ustąpię. Zmuszę cię, żebyś poznał prawdę, zanim... - Umrę? Więc się lepiej pospiesz - odparł Lon sucho. - Mogę paść trupem w każdej chwili. - Albo równie dobrze żyć przez następnych pięć lat. - Poprawka. Przy niezwykłym szczęściu mam przed sobąjeszcze cztery lata, dziewięć miesięcy i trzynaście dni. - O, widzę, że prowadzisz ścisłe obliczenia... - Zbliżanie się dwóchsetnych urodzin znakomicie wpływa na koncentrację. - Szukasz dziury w całym, Lon. Miałeś naprawdę szczęśliwe życie... powiedzmy, względnie szczęśliwe. Spójrz, ile dobrego zrobi- łeś dla Palmyry przez te wszystkie lata. - Ale zostało jeszcze tyle spraw. Potrzebuję więcej czasu... O wie- le więcej! - Wolałbyś może żyć w dawnych wiekach, kiedy ludzie spodzie- wali się przeżyć najwyżej siedemdziesiąt-osiemdziesiąt lat? Spędzić ostatnie dni w ciele, które coraz bardziej odmawia posłuszeństwa? Popatrz na siebie, jesteś zdrowym człowiekiem, fizjologicznie masz nie więcej niż trzydzieści pięć lat... -1 mogę nie dożyć jutra