... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Cicho, d'Herblay — przerwał Atos. — Ludziom takiego pokroju nie czyni się podobnych propozycji. Jeśli są po stronie Mazariniego, to dlatego, że tak natchnęło ich sumienie, jak nasze postawiło nas po stronie książąt. — Tymczasem jesteśmy wrogami — rzekł Portos. — Psiakrew, kto by to kiedyś pomyślał. D’Artagnan nie odezwał się wcale, tylko westchnął. Atos spojrzał na starych przyjaciół i ujął ich dłonie w swe ręce. — Panowie — rzekł — sprawa to poważna i serce moje przepełnia taki ból, jakbyście je na wskroś przebili. Tak, jesteśmy w przeciwnych obozach, to wielka i smutna prawda. Ale jeszcze nie wypowiedzieliśmy sobie wojny. Moglibyśmy to chyba jakoś ułożyć. Niezbędna jest ostateczna rozmowa. — Ja ze swej strony domagam się jej — rzeki Aramis. — Zgoda — rzucił dumnie d’Artagnan. Portos skinął głową na znak przyzwolenia. — Umówmy więc miejsce spotkania — ciągną Atos — dogodne dla nas wszystkich. Tam ustalimy ostatecznie nasze wzajemne stanowiska oraz jak mamy postępować wobec siebie. — Doskonale! — odrzekli trzej pozostali. — Zgadzacie się więc? — zapytał Atos. — Całkowicie. — Miejsce? — Odpowiada wam plac Królewski? — zapytał d’Artagnan. — W Paryżu? — Tak. Atos i Aramis spojrzeli na siebie, po czym Aramis potakująco skinął głową. — Niech będzie plac Królewski — rzekł Atos. — Kiedy? — Jutro wieczorem, jeśli wola. — Zdążycie wrócić? — Tak. — O której? — O dziesiątej wieczór, jeśli wam odpowiada. — Doskonale. — Wyniknie z tego albo pokój, albo wojna, ale przynajmniej honor nasz pozostanie nienaruszony. — Niestety — zamruczał d’Artagnan — myśmy już postradali nasz honor żołnierski. — D’Artagnanie — odezwał się z powagą Atos — przysięgam, że sprawiasz mi przykrość, myśląc o tym. Ja mam na myśli co innego, a mianowicie, żeśmy skrzyżowali ze sobą szpady. Tak — ciągnął potrząsając żałośnie głową — dobrześ powiedział, wszyscyśmy nieszczęśni. Chodźmy, Aramisie. — A my, Portosie, wracajmy z naszą hańbą do kardynała. — Przede wszystkim powiedzcie mu — zawołał jakiś głos — żem jeszcze nie za stary, aby działać. D’Artagnan rozpoznał głos Rocheforta. — Czy mogę coś zrobić dla panów? — zagadnął książę. — Dać świadectwo, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, wasza wysokość. — Bądźcie spokojni, uczynię to. Żegnam panów. Mam nadzieję, że za jakiś czas znowu się zobaczymy. Może pod Paryżem, a może i w samym Paryżu. Wówczas będziecie mogli się odegrać. Z tymi słowy diuk skinął na pożegnanie ręką, puścił konia galopem i zniknął wraz z orszakiem, którego obraz roztopił się w ciemnościach, a tętent rozpłynął w przestrzeni. D’Artagnan i Portos znaleźli się sami na trakcie z jednym tylko człowiekiem trzymającym dwa luzaki. Sądzili, że to Muszkiet, i podeszli doń. — Co widzę?! — wykrzyknął d’Artagnan. — To ty, Milczek? — Milczek! — powtórzył Portos. Milczek przytaknął dwom przyjaciołom na znak, że się nie mylą. — A czyje to konie? — zapytał d’Artagnan. — Kto je nam dał? — pytał Portos. — Pan hrabia de La Fere. — Ach, Atosie, Atosie — mruczał d’Artagnan — o wszystkim pamiętasz, prawdziwy z ciebie szlachcic. — Chwała Bogu! — rzekł Portos. — Obawiałem się, że będę musiał wracać na piechotę. I wskoczył na siodło. D’Artagnan już siedział w swoim. — A ty dokąd, Milczek? — zagadnął d’Artagnan. — Opuszczasz swego pana? — Tak, jadę dołączyć do pana wicehrabiego de Bragelonne, który znajduje się przy armii flandryjskiej. W milczeniu ujechali kilka kroków traktem prowadzącym w stronę Paryża, kiedy nagle posłyszeli jęki dolatujące jakby gdzieś z rowu. — Co to? — zapytał d’Artagnan. — To Muszkiet — odparł Portos. — Och, tak, panie, to ja — odparł płaczliwy głos, a jednocześnie na drodze wyrósł jakiś cień. Portos podjechał w stronę swego intendenta, do którego był naprawdę przywiązany. — Ranionyś niebezpiecznie, drogi Musz? — Musz? — podjął Milczek otwierając szeroko oczy. — Nie, panie, nie sądzę. Tylko jestem ranny w to miejsce tak niepolityczne. — Ach, i nie możesz dosiąść konia? — Och, panie, co mam zrobić? — A pieszo możesz iść? — Spróbuję, do pierwszego z brzegu domu. — Co robić? — rzekł d’Artagnan. — Przecież trzeba nam wracać do Paryża. — Ja zajmę się Muszkietem — odezwał się Milczek. — Dzięki ci, mój poczciwcze — rzekł Portos. Milczek zsiadł z konia i podał ramię swemu staremu przyjacielowi, który przyjął je ze łzami w oczach, Milczek nie mógł, stwierdzić, czy istotnym powodem łez była radość z ujrzenia przyjaciela, czy też ból, jaki sprawiała rana. D’Artagnan zaś i Portos w milczeniu podążali do Paryża. W trzy godziny później minął ich jakiś kurier okryty kurzem. Był to człowiek wysłany przez diuka do kardynała z listem, w którym zgodnie z obietnicą książę poświadczał czyny Portosa i d’Artagnana. Mazarini po otrzymaniu listu spędził noc bardzo źle. Książę oznajmiał własnoręcznie, że znajduje się na wolności i że wydaje kardynałowi wojnę na śmierć i życie. Kardynał przeczytał list dwa, trzy razy, po czym złożył go i schowawszy do kieszeni, rzekł: — Jakkolwiek d’Artagnan nie dostał księcia, to przynajmniej pociesza mnie fakt, że pędząc stratował tego Broussela. Ten Gaskończyk to człowiek bezwzględnie wartościowy, nawet swoją niezręcznością wyświadcza mi przysługi