... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nieodstępny towarzysz i przyjaciel Flemminga pułkownik Bieleke, który szukał go niespokojny, przypadł w tej chwili. — Kto jest ta maska? — zawołał zmęczony i podrażniony feldmarszałek. — Chcę wiedzieć, kto ona! Bieleke podbiegł, usiłując dojrzeć; lecz bardzo zręcznie, jakby się obawiała być ściganą, za galerią wśród ścisku zniknęła. Pułkownik zaręczał, że nie miał pojęcia, kto to być mógł, choć może się domyślił w niej Glasenappowej, której, jako dawny adorator, zdradzać i na zemstę wystawiać nie chciał. Spotkanie z tą maską tak nieprzyjemnie dotknęło Flemminga, iż skinąwszy na Bielekego, wysunął się z nim do jednego z pokojów, w których grano. Stoliki obsiadły gęsto panie i panowie, namiętnie napastując nagromadzone na nich kupy złota. Gra była jedną z najulubieńszych zabaw owego czasu. Należało do dobrego tonu grać i przegrywać wiele, śmiejąc się, a nie każdy miał powściągliwość pani Vitzthumowej, która wygrawszy pięćdziesiąt tysięcy talarów, zabastowała166. Byli gracze z profesji, którzy korzystać umieli z lekkomyślności takich zapalczywych pań jak Denhoffowa i ogrywali je, prawiąc słodycze. Przy jednym ze stołów, nienasycony nigdy grą, siedział Vitzthum i zapomniawszy o wszystkim, stawiał szalenie, tym grubiej, że mu się nie wiodło. Flemming, zaledwie okiem rzuciwszy na stoły, usunął się z Bielekem na stronę. Bieleke wskazał mu przesuwającą się z dala rybaczkę i na ucho szepnął słowo, które oznaczało na rzymskich igrzyskach, że gladiator został raniony: — Habet!167 Feldmarszałek ramionami poruszył niedowierzająco. — Fałszywa to Vitzthumowej rachuba — rzekł krótko. — Któż wie? — szepnął Bieleke. — Że ją tu sprowadzili i podsunęli, to pewna. Spisek był dawno uknuty. Rachowali na to, że zwierzyna jest faisandée!168 Mówił z nią więcej niż kwadrans i zdaje się, że Friesenowi na wieczerzę kazał ją prosić. Feldmarszałek z politowaniem spojrzał i rzekł po chwili: — Tak, będzie to fantazja przemijająca; rachowali dobrze i rachunek nie omyli ich. Ale to żadnego nie ma znaczenia. Prawda jest, że te piękności w atłasach i koronkach, miękkie i powolne do zbytku, pachnące a zwiędłe, znudzone same i nudne, nie mają dla niego smaku. Niczym innym zapanowała nad nim chwilowo Denhoffowa, tylko że była od tych pań trochę różną i gorszą. Teraz przyjdzie może kolej na kucharki i garderobiane, a wreszcie na proste chłopki. Bettina się podoba, ale jutro precz pójdzie, bo znudzi. Nie wiem nawet, czy przez kobiety, jak dawniej, zrobić z nim co będzie można. Niech Vitzthumowie próbują! Rozmowa zmieniła się i zeszła na poufne szepty. Flemming był zadumany, roztargniony i jak to mu się często zdarzało, zniechęcony wszystkim. Szczęściem, nie trwało to długo i wielka myśl, plan nowy, zadanie ważne rozbudzało go do życia. Marzył właśnie o lidze, którą układał, jak się zdawało, dlatego, aby móc pod jej pozorem znaczniejsze siły wprowadzić do Rzeczypospolitej; czekał odpowiedzi z Londynu i Wiednia i to go pochłaniało całego. Nie chcąc jednak króla tego wieczora całkiem dać na pastwę swym przeciwnikom, wymknął się wkrótce w ślad za nim do osobnego pokoju, gdzie się na pijatykę zabierało, jak codziennie. Było to zakończenie zwykłe każdego wieczora. Na sali zabawiano się długo, a wśród Sasów za balustradą widniały gęsto porozstawiane czupryny podgolone i stroje polskie. Była to szlachta i podpankowie, za różnymi sprawami bawiący w Dreźnie i korzystający z zaproszenia, aby się królewskiej przypatrzyć zabawie. Znaczniejsza część tych panów była za dworem i Sasem, protegowana przez senatorów królowi oddanych i nic widząca nic nad własny interes. Myliłby się jednak, kto by sądził, że wszyscy Sasom sprzyjali. Kłaniali się im, ale między sobą mścili się na nich, nie szczędząc. I tu W kąciku znalazła się gromadka której z twarzy patrzyło, że jej nie w smak szły te bachanalie. Byli to dworzanie młodego Sapiehy, wojewody inowrocławskiego, dwu Lubomirskich, szlachta uboga, co nigdy magnificencyj nie widziała. Nie zważali na to, że tuż niedaleko stał potulny człeczyna ubrany z niemiecka, który zdawał się po polsku nie rozumieć, patrzyć w inną stronę i wcale na nich nie zważać. — A co, Damianowicz — mówił jeden z dworzan sapieżyńskich. — Dalipan, piękniej niż w kościele, a król, przebacz Boże, wygląda jak monstrancja. — Licha byś zjadł z twoją komparacją169 bezbożną — odparł wąsaty i podstarzały Damianowicz. — Szatańska to chyba bóżnica albo mahometański ów raj170, co go bisurmanom ich prorok przyobiecał. Czyste piekło! A te baby! Tyle tylko na niektórych odzieży, aby się nazywało, że ubrane. Impudencja!171 Zgroza! Ohyda! A wszystko to, słyszę, ile ich jest, sułtańskie miłośnice. Jedne były, drugie są, a reszta się stręczy, aby nimi być! Tfu! — Szlachcic ramionami strząsł. — Otóż, widzisz asindziej, panie Damianowicz — dodał pierwszy. — Jak się będziemy Niemcom akomodowali, i u nas też podobny porządek zaprowadzą. Żony i córki pójdą na królewski dwór, a my na lokajów. I będzie wtedy ład, jak nie potrzeba lepszego. — Począł się śmiać złośliwie. — Do tego idzie — kończył w głos, bezpieczny, że go nikt nie słucha oprócz swoich i nie rozumie. — Twój wojewoda i mój hrabia, ludzie gładcy, ręce gotowi dać, aby się co rychlej dokonała regeneracja Rzeczypospolitej. Sejmów i sejmików wcale nie będzie, bo to niepotrzebny kłopot, strata i niepokój; szlachcie gębatej kagańce ponakładają jak niedźwiedziom, aby nie burczeli i nie kąsali, a kto nie posłucha, to go do Kamieńca172, albo nie, to na Königstein, gdzie Jabłonowski z Urbanowiczem kwatery zapijali. Głowa nam już o nic nie będzie bolała. Flemming za obu hetmanów wojskiem dowodzić będzie. Naszych żołnierzy, co jest, to ich poszlą Wenetom173, aby świata trochę zobaczyli i morza powąchali. Natomiast do nas przyprowadzą Niemców, aby nam bakałarzowali