... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- I nie tylko piwo, było i parę setek. Wczoraj wieczorem też byłem, ale nie wchodziłem. A dzisiaj tak, bo miałem takie polecenie. - No dobra - powiedziała Queta. - Zamów mi jeszcze jeden wermut i zmiataj. I już więcej nie przychodź. Ambrosio zwrócił oczy na Robertita: jeszcze jeden wermut, don. Queta zobaczyła, że Robertito powstrzymuje śmiech, a z daleka zamajaczyły wpatrzone w nią, zaintrygowane twarze Ivonne i Malviny. - Czarni dobrze tańczą, mam nadzieję, że ty też, nie? - powiedziała Queta. - Niech ci będzie, raz w życiu miej tę przyjemność, zatańczę z tobą. Pomógł jej wstać. Patrzył jej teraz w oczy z psią, niemal płaczliwą wdzięcznością. Objął ją ledwo, ledwo i nie próbował przytulać. Nie, nie umiał tańczyć albo nie mógł, ledwo się ruszał, nie chwytał rytmu. Queta czuła na swoich plecach jego doświadczone palce, jego ramię podtrzymywało ją z bojaźliwą troskiiwością. - Coś ty taki przylepny - zażartowała rozbawiona. - Lepiej tańcz tak jak inni. Ale on nie zrozumiał i zamiast objąć ją trochę mocniej, odsunął się jeszcze o kilka milimetrów i mruknął coś pod nosem. Kiedy ona się obracała, podśpiewywała, poruszała ramionami i zmieniała krok, on kołysał się bez wdzięku stojąc w jednym miejscu i wyglądał przy tym tak zabawnie, podobny był do tych karnawałowych masek, które Robertito zawiesił pod sufitem. Wrócili do baru i Queta zamówiła następny wermut. - Głupio zrobiłeś, żeś tu przyszedł - powiedziała życzliwie. - Ivonne, Robertito albo ktokolwiek może powiedzieć Śmierdzielowi i dostaniesz wycisk. - Pani myśli, że tak? - szepnął rozglądając się dokoła z głupią miną. Idiota, wszystko przewidział, tylko nie to, pomyślała Queta, cała noc zmarnowana. - Jasne - powiedziała. - Nie wiesz, że wszyscy przed nim się trzęsą tak samo jak ty? I teraz jest pewnie wspólnikiem Ivonne? Taki jesteś głupi, że ci to nawet nie przyszło do głowy? - Chciałbym pójść z panią na górę - wybąkał: płonęły na jego ołowianoszarej twarzy, nad szerokim nosem o rozdętych chrapach, nad rozchylonymi wargami, w których lśniły bielu-teńkie zęby; w jego głosie brzmiał przestrach. - Czy można?-I jeszcze bardziej przestraszony: - Ile by to kosztowało? - Żeby się raz położyć ze mną, musiałbyś pracować całe miesiące - uśmiechnęła się Queta i popatrzyła na niego ze współczuciem. - No a gdybym tyle miał - nalegał. - Chociaż na jeden raz. To jak, można by? - Można, za pięćset solów - powiedziała Queta oglądając go badawczo, aż spuścił oczy, i uśmiechając się. - Plus pięćdziesiąt za pokój. Sam widzisz, nie na twoją kieszeń. Białe kule jego oczu zadrgały, wargi zacisnęły się w wyrazie przygnębienia. Ale podniósł ogromne łapsko i żałosnym gestem wskazał na Robertita: tamten mu mówił, że taryfa wynosi dwieście. - Tak, dla innych, ale ja mam swoją taryfę - powiedziała Queta. - Ale jeżeli masz dwieście, możesz sobie wziąć każdą z nich. Oprócz Marty, tej w żółtym. Ona nie lubi Murzynów. No dobra, zapłać i już cię nie ma. Patrzyła, jak wyciąga z portfelu pieniądze, jak płaci Rober-titowi i odbiera resztę, ze zmarszczoną twarzą, zamyślony. - Powiedz tej wariatce, że do niej zadzwonię - rzekła Queta przyjaźnie. - A teraz rusz się, weź sobie którąś z tych dziewczynek, biorą po dwieście. Możesz być spokojny, porozmawiam z Ivonne i nic nie powiedzą Śmierdzielowi. - Nie chcę spać z żadną z nich - mruknął. - Lepiej sobie pójdę. Odprowadziła go do ogródka przy wejściu i tam nagle przystanął, odwrócił się i w czerwonym świetle latarni Queta zobaczyła, że się waha, że podnosi wzrok, opuszcza i podnosi, że walczy z sobą, aż wreszcie zdołał wyjąkać: jeszcze mu zostało dwieście solów. - Jeżeli się będziesz upierał, to się rozgniewam - powiedziała Queta. - No wynoś się wreszcie. - Za jeden pocałunek? - wykrztusił zbity z tropu. - Można? Wyciągnął długie ramiona, jakby miał zamiar uczepić się gałęzi drzewa, włożył dłoń do kieszeni, zrobił szybki kolisty ruch i Queta zobaczyła banknoty. Patrzyła, jak zbliżają się do jej ręki, i nie wiadomo kiedy, zgniecione i zmięte, znalazły się między jej własnymi palcami. Murzyn rzucił okiem do wnętrza lokalu, pochylił ku niej ciężką głowę i poczuła, że do jej szyi przylgnęło coś jakby mydlana bańka. Uścisnął ją z pasją, ale ledwie poczuł opór, zaraz się odsunął. - W porządku, warto było - powiedział, uśmiechnięty i pełen wdzięczności, a dwa białe węgle tańczyły w oczodołach. - Któregoś dnia przyniosę i te pięćset. Otworzył furtkę i wyszedł, a Queta stała przez chwilę i w oszołomieniu patrzyła na dwa błękitne papierki, szeleszczące w jej dłoni. Zabazgrane stroniczki rzucone do kosza, myśli, tygodnie i miesiące zabazgrane i wyrzucone. Tak wtedy było, Zavalita: zastój w redakcji, ciągle te same plotki i dowcipy, powtarzające się rozmowy z Carlitosem w „Negro-Negro”, wysiadywanie przy barach nocnych spelunek. Ile razy Garlitos z Chinką zdążyli się przez ten czas pogodzić, pokłócić i znowu pogodzić? Kiedy to pijaństwa Carlitosa przerodziły się w jedno permanentne zamroczenie? W tej galarecie dni, w tej magmie miesięcy, w tym strumieniu przepływających lat tylko jedna wątła niteczka, której można się uchwycić. Myśli: Anna. Spotkali się w tydzień po jego wyjściu z „La Maison de Santé” i poszli do kina „San Martín” na film z Columba Domínguez i Pedro Armendárizem, i jedli kiełbaski w pewnej niemieckiej restauracji przy Colmena; w następny czwartej chili z mięsem w „Cream Rica” na Jirón de la Unión i jakieś pikantne danie w „Excelsior”