... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Powiedział, że naprawdę nazywa się Brendan Burroughs i odkąd pamięta, był przekonany, że jest z masła. Myślałem, że się przesłyszałem, ale zdecydowałem się nie przerywać. Zamiast tego bacznie go obserwowałem, jak poprzednio. Mó- wił, że właśnie dlatego nazywają go Marge, od margaryny. Uważają, że to śmieszne. On sam zawsze jednak wiedział, że jest inny, od kiedy był małym chłopcem, ale nigdy nie udało mu się znaleźć sposobu, żeby powiedzieć o tym komukolwiek, nawet rodzicom. Zwłaszcza rodzicom. Gdyby poznali prawdę o nim, jak mogliby spojrzeć w oczy sąsiadom? Byliby tacy zakłopotani. Zmuszony był żyć jakby w izolatce więziennej, nie mając się do kogo zwrócić po pociechę czy radę. Cały czas musiał bardzo uważać. Na przykład latem. Zadrżał. Jak bardzo nienawidził lata! Kiedy robiło się gorąco, szukał najchłodniejszych miejsc - szopy w ogrodzie, szafki pod schodami, piwnicy. Czasami, kiedy w domu nie było rodziców, opróżniał lodówkę i wślizgiwał się do niej. Uspokajała go obecność masła na półkach. Pewnego razu matka otworzyła lodówkę, gdy siedział w niej zwinięty w kłębek. Wrzasnęła i upuściła miskę z biszkoptami z owocami i bitą śmietaną, którą trzymała w ręku. Nadal pamiętał widok tych biszkoptów i galaretki na podłodze. Jakby coś zostało zarżnięte. Matka zapytała go, co robi. Me chcę się zepsuć, odpowiedział. Nigdy nie był bliższy wyjawienia swojego sekretu. Na ulicy przed nami pojawiły się plamy światła słoneczne- go i Brendan musiał zachować ostrożność, unikając jasnych miejsc jak dziecko szczelin między płytami chodnika. Zszedł- szy po porośniętym krzakami zboczu, podążaliśmy przez pewien czas płytkim rowem, którego dnem płynął strumień, pokryty brązowawożółtą, pienistą szumowiną. Gdzieniegdzie zagłębiał się pod drogą i wtedy wracaliśmy na jego brzeg po drugiej stronie. Chmury nad naszymi głowami zdawały się zlewać w jeden ciemny baldachim. Poczuwszy chyba ulgę, Brendan znowu stał się gadatliwy. Mówił o niebezpieczeń- stwach pojawiających się zimą - otwartym ogniu, butelkach z gorącą wodą, ogrzewaniu centralnym... Pewnego razu, kiedy miał kilkanaście lat, oparł się przypadkiem o grzejnik i poczuł, że zaczynają się topić tylne części jego ud. - Nawet sobie nie wyobrażasz - powiedział ponuro -jakie to uczucie. Przyznałem, że nie mogę sobie tego wyobrazić. - A gdzie byłeś przedtem? - zapytałem. Powiedział mi, że większość życia spędził w Niebieskiej Strefie. Jego powściągliwe zachowanie traktowano jako do- wód bierności. Ostrożność brano za niezdecydowanie. Nikt nigdy nie podejrzewał, że jest melancholikiem, to znaczy do czasu, kiedy zaczęła się faza pergaminu. Było to cztery albo pięć lat wcześniej. Przed pójściem spać zaczął się owijać pergaminem. Myślał, że pozostanie świeższy, jeśli się tak przyodzieje. Spuściwszy wzrok, uśmiechnął się szeroko i po- trząsnął głową. Zdradził się, prawda? Kiedy go zapytałem, czy jest teraz we właściwym miejscu, skinął głową. Uważał, że w Zielonej Strefie może liczyć na zrozumienie bardziej niż gdziekolwiek indziej. Są tu inni podobni do niego, a w każdym razie nie tak bardzo odmienni. Poza tym ludzie są bardziej zamknięci w sobie, bardziej na sobie skoncentrowani, mniej wścibscy. Z reguły nie zwracają na ciebie uwagi. To znaczy oprócz Starlinga. Któregoś dnia ruszył na niego z zapaloną zapałką, sukinsyn. Kiedy podszedłem za Brendanem do drzwi frontowych na- szego domu, podziękował mi za dotrzymanie mu towarzystwa. Powiedział, że miło mu się ze mną rozmawiało, ale teraz, jeśli pozwolę, pójdzie do swojego pokoju i położy się. Czuł się nieco rozmiękły na brzegach, nieco zjełczały. Krótko potem zostałem oficjalnie przyjęty do wspólnego gospodarstwa domowego i to w sposób, który łatwo rozpoznał- by Brendan. Pewnego wieczoru, kiedy jedliśmy kolację przy kuchennym stole, odezwał się do mnie Horowicz. Oznajmił, że od tej pory będę się nazywał Wigwam. - Dlaczego Wigwam? - powiedział, zanim zdążyłem ot worzyć usta. - Bo twoje inicjały to Ti Pi. Mimo śmiechu, który towarzyszył temu oświadczeniu, przylgnął do mnie ten przydomek. Zostałem Wigwamem - al- bo, w formie skróconej, Wigiem - nie tylko dla Clarise, której sprawiło to wielką ulgę, bo nigdy nie potrafiła się zmusić do wymówienia mojego imienia, ale dla wszystkich mężczyzn mieszkających w Urwisku, a nawet, po pewnym czasie, dla samego siebie. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, co napełniało całą ludność Zielonej Strefy strachem i lękiem. Wszyscy zdawali sobie sprawę ze statystyk: niektórzy popełnią samobójstwo, niektórzy popadną w ciężką depresję i tak dalej. - Tylko w jeden sposób możesz sobie z tym poradzić - po wiedziała mi Clarise pewnego ponurego grudniowego ranka, kiedy pomagałem jej w kuchni. - Upij się, a potem idź spać. - Może z odrobiną figli-migli między jednym a drugim - rzekł Horowicz. Stał oparty o framugę drzwi, zaledwie o parę stóp od niej. Przestrzeń między nimi wypełniały błyski jego małych, bystrych oczek. Ale Clarise nie podniosła nawet głowy sponad kruchego ciasta, które rozwałkowywała. - Żadnych figli-migli - powiedziała. - Nie ze mną. Już nigdy. Horowicz obszedł bez słowa stół, otworzył tylne drzwi i zatrzasnął je za sobą. Za oknem przeleciał ukośnie ptak, jak coś strąconego tym wstrząsem. Clarise obróciła się do mnie. - Widzisz? Już się zaczyna. O narożniki domu obijał się wiatr, wprawiając światła w kuchni w migotanie, i przez parę minut był tam z nami duch Bożego Narodzenia, złowieszczy i złowrogi - bezlitosny. W niektóre lata bywało w domu trzech czy czterech męż- czyzn, którzy - zdaniem Clarise - mogli spróbować skończyć ze sobą, ale jedyną osobą, która niepokoiła ją w tym roku, był Aaron. Czy go znam? Potrząsnąłem głową. Nie potrafiłem się porozumieć z Aaronem. Kiedy się do niego odzywałem, wyglądał zupełnie jak posąg, z oczami bez żadnego wyrazu. Przypusz- czałem, że jest na silnych lekach, co teraz potwierdziła Clarise. Powiedziała, że mimo to rozstawi w jego pokoju łóżko polowe i chce, żebyśmy spali tam na zmianę i mieli go na oku. Tamtego tygodnia losowaliśmy, kto kiedy ma spędzić noc w pokoju Aarona, ciągnąc numery, z których każdy odpo- wiadał jednej dacie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Ku dużej uldze pozostałych mężczyzn mnie przypadł dwudziesty piąty grudnia. O pół do trzeciej usiedliśmy do bożonarodzeniowego obia- du