... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Przestań w końcu strugać wariata. — A kto ci powiedział, że strugam wariata? — Nikt. Nie jestem ślepa, sama widzę. — Co właściwie widzisz, Zizi? Wzięła mnie za ucho, zaprowadziła do pokoju, w którym zawsze mieszkała, kiedy przyjeżdżała do nas z wizytą, usadowiła mnie na krześle, sama usiadła naprzeciw, oparła się łokciami o stół i zaczęła wpatrywać się bacznie w moją twarz. Patrzyła i oczy jej się śmiały. — Przeszedłeś do miłości, Mytiu? ¦— zapytała cicho, ze współczuciem i nawet, jak mi się wydało, z ukrytym żalem. — Dokąd, dokąd? Nigdzie nie przechodziłem! Żyję wśród żelaza! — Nie bujaj, Mytiu. — Uważasz, że „bujanie" i „Mytia" daje się pogodzić? — Niekiedy tak. — Ale w żadnym razie w tym wypadku, droga siostrzyczko. Bo dzisiaj nie mogę nawet powiedzieć, że lubię swoją pracę. Nie ma właściwie żadnej pracy. Tylko krzątanina i strefa montażowa, w której nie zorientowaliby się nawet członkowie Akademii. Widocznie praca mało dziś interesowała siostrę. — Muszę cię zapytać o jedną rzecz — powiedziała bardzo już poważnie. — Pytaj. Wieczór pytań i odpowiedzi. . — Masz jakąś sympatię? — Powiedziałem ci, że żyję wśród żelaza. Mało ci? — No żyj sobie. Ale wśród tego żelaza są dziewczyny? i któraś z nich żywi dla ciebie sympatię? — Spytaj dziewczyn. Możesz zamieścić moje zdjęcie na okładce pisma „Ogoniok" i zaapelować do wszystkich dziewczyn w Związku Radzieckim, by dały wyraz swej sympatii do Dmytra Czeredy. — Dobra, języczek masz nasz, rodzinny. Ale to? Co to znaczy? Na stole spoczęła dobrze mi znana teczka z napisem „Przechować po wieki wieczne". — To? Wycinki z gazet. Mogę ci powiedzieć, jaki leży z wierzchu. Tytuł brzmi: „Relikwia rodzinna liczy 250 lat". O kowalskim młocie z napisem „rok 1727". Jak widzisz, jestem wyjątkowo dobrze poinformowany! — Nie tak bardzo dobrze — Zizi rozwiązała tasiemki i otworzyła teczkę. Nie było tam żadnych wycinków z gazet. Cała teczka wypełniona była listami! Poukładanymi równiutko w dwie paczki ładnymi kopertami ze starannie wypisanym adresem naszego „Klubu Ludzi Pracy" i numerem naszego mieszkania. Koperty były cienkie, może puste, może to czyjś żart? 100 — Są tam również listy czy same koperty? — zapytałem, jeszcze nie wiedząc, co to wszystko znaczy. — Listy — powiedziała Zizi. — Nie udawaj, że nic nie wiesz. — Rzeczywiście nie wiem. — Więc co to znaczy? Patrz! Obróciła teczkę tak, że zobaczyłem napis na jednej z kopert. Jak się już rzekło, figurował tam adres naszego „Klubu Ludzi Pracy" i numer naszego mieszkania, a pod nim — dwa słowa: „dla Syna". Ani nazwiska, ani imienia, tylko to jedno takie niespodziewane i niepojęte „dla Syna". Jasna rzecz, że ktoś sobie zażartował! Ale aż tyle tych żartów? Cała teczka pełna kopert? Czy nie za dużo? — I co, na wszystkich kopertach napisane jest to samo? — To samo. — A listy? — Listy są różne. •— Co, czytałaś je? — Czytałam. ¦— Nie są, zdaje się, adresowane do ciebie. —- Aha, więc do ciebie? Wiedziałeś? Wiedziałeś? — Nic nie wiedziałem. I nie do mnie. Nie oczekiwałem i nie oczekuję listów od nikogo. Myślę sobie po prostu, że skoro napisane jest „dla Syna", to powinny być doręczone synowi. Ty zaś, mam nadzieję, nie jesteś synem. — Jestem siostrą tego syna. W dodatku — starszą. — Nie nadużywaj swoich uprawnień, Zizi. Zizi wydęła wargi. —- Mogli tu właściwie beze mnie rozwiązywać twoje miłosne problemy. Nigdy i w niczym nie możecie się obejść bez Zizi. Masz ci łódkę! Środek maskujący, zasłona dymna. 101 W rzeczywistości tato wezwał Zizi, żeby się jej poradzić w sprawie tych listów. A mnie przez cały czas — ani słówka! To się nazywa charakter! To się nazywa stara kadra! — Tato czytał listy? — natarłem na Zizi. — Przecież znasz jego zasady. Nie otworzył ani jednego. Skoro nie do niego, nawet do rąk nie weźmie. — Ale skoro napisane jest „dla Syna", mógł chyba oddawać je odpowiedniemu członkowi rodziny. Jak sądzisz? — Tato bał się, że to jakieś anonimy! Nie chciał robić ci przykrości. — Przecież to kobieca ręka, jakie tam anonimy! — To co, że kobieca. Nawet dzieci służą czasem pomocą w takiej pisaninie. Autorzy anonimów są niezwykle pomysłowi. — Niechby przemyśli wali nad zastosowaniem energii atomowej w celach pokojowych. A mama? — Dotychczas nic nie wie. — Aha, dwustronna konspiracja — i przede mną, i przed mamą. Pod płaszczykiem łódki. I naraził się nasz tato na przełknięcie nowej porcji wysoce ideowych morałów od waszego ukochanego Wiolonczelisty, byle tylko ukryć właściwy cel twego przyjazdu. A co odkryłaś w tych listach stosując ostatnie osiągnięcia waszego Instytutu Walcownictwa? — Przeczytasz i sam wszystko odkryjesz. Zakochała się w tobie. — Kto? —- Sam wiesz najlepiej. Nie udawaj głupiego. Zawróciłeś dziewczynie głowę, to się z nią ożeń. Dość już zbijania bąków. — Czekam, żebyś mi dała przykład. — A może już dałam? Skąd wiesz? Poczekaj, przywiozę wam męża. 102 — Nam czy sobie? — Przywiozę wam swego męża. Będziemy tu mieszkać. — Rzeczywiście? A któż to jest? I odejdziesz z instytutu Zizi?! Zapomniałem nawet o listach, mimo że leżały przede mną starannie ułożone ojcowską ręką w teczce z napisem „Przechowywać po wieki wieczne". — Nadmiar informacji działa zabójczo — roześmiała się Zizi. — Zabieraj swoje listy, przeczytaj, a potem mi powiesz, jakie masz zamiary. Nie wyjadę, póki nie doprowadzę całej sprawy do końca, pamiętaj! No, bierz i idź! Listy. Czytałem je po kilka razy przez całą noc, do samego rana