... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jedyną pasją dynastii wydaje się walka o władzę, popełnianie najnikczemniejszych zbrodni, nurzanie się w rozpuście. Trucizna, krew, erotyka – oto, jeśli wierzyć takim utworom, cała treść bytowania Rzymian, gnębicieli świata. A tego rodzaju dzieła – powieściowe, sceniczne, filmowe – mają jeszcze to do siebie, że każde następne, aby zająć i podekscytować czymś nowym wyobraźnię odbiorców, musi być mocniejsze, brutalniejsze, musi sięgać po okrutniejsze pomysły i sceny. I znowu wręcz klinicznym przykładem takiego rozwoju – to znaczy odchodzenia od prawdy dla wzbudzenia 10 wrzawy i zainteresowania – jest film amerykański „Kaligula”, który przez pewien czas opanował ekrany wielkich stolic, a pokazywał szaleństwa i okrucieństwa obłąkanego cesarza możliwie realistycznie. Ktoś powie, że mimo wszystko powieści i filmy nawet najbardziej stereotypowe są jednak użyteczne, budzą bowiem zainteresowanie daną epoką, sprawą, osobą, każą wertować książki o odpowiedniej tematyce, dają jakąś sumę wiedzy i bodźców. Ale złudna to nadzieja. Ogromna większość widzów i czytelników nie zada sobie żadnego trudu sprawdzania, stereotyp utrwali się i zakorzeni. Sprawy te należą – w moim przekonaniu – do ważnych zjawisk socjologicznych i dlatego powinny interesować nie tylko historyka lub teoretyka literatury. Dotykamy tu przecież kwestii o fundamentalnym znaczeniu dla świadomości społecznej, ponieważ w ostatecznym rozrachunku rządzą nią te obrazy, te stereotypy i wyobrażenia, które utrwaliły się w niej poprzez literaturę, kino, telewizję. A z kolei na podstawie takich błędnych wyobrażeń buduje się ogólniejsze wnioski o tym, jakie to prawa i prawidłowości rządzą biegiem historii. Między innymi ustala się i taki pogląd: antyczny świat musiał upaść, był bowiem do cna zepsuty, zgniły, zwyrodniały. A to po prostu nieprawda! Była to epoka znacznie, ale to znacznie obyczajniejsza, skromniejsza, mniej rozerotyzowana i perwersyjna od tych, które po niej nastąpiły. Nie ma się co łudzić, istnieje napięcie pomiędzy literaturą a historiografią. W jaki sposób je złagodzić? Chyba tak tylko, że powrócimy do mądrości starożytnych i zaczniemy uprawiać, pisać historię zajmująco, zrozumiale, przystępnie. To nie sprawa szukania popularności, to jest obowiązek, jaki samo życie i szacunek dla prawdy, dla jej głoszenia nakładają historykowi. Inaczej wszyscy ugrzęźniemy w zupełnie fałszywym, a nawet wręcz absurdalnym obrazie przeszłości. Przytoczyłem na początku tych rozważań słowa wielkiego poety. Chyba więc wypada zakończyć również przypomnieniem fragmentów poezji, innego jednak pióra. Czytamy mianowicie w Traktacie moralnym Czesława Miłosza i te myśli: Żywot grabarza jest wesoły. Grzebie systemy, wiary, szkoły, Ubija nad tym ziemię gładko Piórem, naganem czy łopatką, Pełen nadziei, że o wiośnie Cudny w tym miejscu kwiat wyrośnie. A wiosny nima. Zawsze grudzień. Nie rozpraszajmy wszakże złudzeń. A zresztą, nigdy nie zgaśnie nadzieja, że nawet gdyby miały znowu przewalić się katastrofy i kataklizmy podobne do tych, które pogrzebały rzymskie cesarstwo, przecież „za sto, a może za lat dwieście”, gdzieś tam „maleńkie centrum nauk błyśnie”. Będzie to wtedy, gdy Ci, którzy dzisiaj dzieje tworzą, Pod darń trawników głowę złożą Wnuk barbarzyńców zamyślony W słońcu tam czyta stare tomy, Dawny mu wawrzyn czoło pali, Myśli o tych, co zachowali I poprzez ciemność skarb przenieśli, O którym znów się składa pieśni. A kim są owi nieznani bohaterzy? Imiona ich różne w różnych wiekach, powołanie wszakże zawsze to samo. To historycy. 11 Magister Platon Samo zestawienie tych dwóch wyrazów wydaje się zabawne – i łatwo wykazać, dlaczego. Przecież Platon to jeden z najświetniejszych myślicieli, jakich ludzkość wydała; to autor genialnych w formie i treści dialogów, założyciel Akademii, wychowawca Arystotelesa, a prawdę mówiąc – wszystkich późniejszych pokoleń aż po dzień dzisiejszy, rzeczywisty filar europejskiej kultury. Gdybyśmy więc chcieli dać mu tytuły, to ledwie by starczyły najwyższe z obecnie używanych. A więc: profesor zwyczajny, doktor habilitowany, członek zwyczajny Akademii Ateńskiej, doktor honoris causa takich to i takich uczelni. O ileż by to brzmiało godniej niż zwykłe „magister”! Owszem, godniej, ale też jakoś śmiesznie – zgodzimy się wszyscy. I tu powód drugi, dla którego niestosowne, wręcz humorystyczne jest łączenie tego imienia – jak zresztą wszystkich imion antycznych – z jakimikolwiek tytułami naukowymi. Jest to po prostu anachronizm, starożytność bowiem – powinien wiedzieć to każdy – żadnych tego rodzaju tytułów nie znała i nie uznawała. Oczywiście, poza samym określeniem zawodu albo też podaniem instytucji, z którą jest się związanym. Wizytówka więc Platona, gdyby ją posiadał, wyglądałaby bardzo skromnie: „Platon, syn Aristona, Ateńczyk”. Tylko tyle. Nawet nazwisk Grecy nie mieli. To zabawna strona powiedzenia „magister Platon”. Ale jest też druga, paradoksalna i nasuwająca różne refleksje. Oto filozof ten nigdy, ale to nigdy nie miałby szans, aby zostać magistrem, niezależnie od epoki, w jakiej by żył! W swojej nie, albowiem, jak się rzekło, nie znała tytulatury naukowej. W naszej zaś dlatego nie, że po prostu nie byłby w stanie, nie potrafiłby napisać pracy odpowiadającej wymogom, jakie się stawia rozprawom „na tytuł” czy też „na stopień”. Jak powszechnie wiadomo, muszą one posługiwać się odpowiednim żargonem (oficjalnie: językiem naukowym), toczyć według ustalonych schematów, a także ciągnąć za sobą możliwie długi tren przypisów i bibliografii. Owszem, merytorycznie Platon zawsze pisałby rzeczy genialne