... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
.. a z jego matką była od dawna w dość nieprzyjemnych stosunkach. Kobiety tej, która weszła do rodziny o wiele później od niej, nigdy właściwie nie uważała panna Jungmann za pełnowartościowego członka rodziny, a poza tym w późniejszych latach zaczęła z zarozumiałością starej służącej przeceniać swoje kompetencje. Budziła zgorszenie przywiązując zbyt wielką wagę do swojej osoby, dopatrując się ciągle jakichś nadużyć w gospodarstwie... Stosunki były nie do zniesienia, zdarzały się przykre sceny i chociaż pani Permaneder wstawiała się za nią równie wymownie jak za domami i meblami - stara Ida została zwolniona. Płakała gorzko, gdy nadeszła godzina rozstania się z Janem. Objął ją, potem założył ręce na plecy, oparł się na jednej nodze, podnosząc drugą na palce i gdy odchodziła, patrzył tym samym badawczym, skierowanym ku wnętrzu spojrzeniem, jakim spoglądały jego złotobrunatne, niebieskawo ocienione oczy na zwłoki babki, śmierć ojca, podczas wyprowadzki z wielkiego domu i innych tym podobnych zewnętrznych przeżyć... Pożegnanie starej Idy było dla niego jak gdyby dalszym ciągiem innych znanych mu procesów kruszenia się, kończenia, zamykania, rozkładu; rzeczy owe już go nie dziwiły; i szczególne było, że nie dziwiły go nigdy. Czasem, gdy podnosił swą kędzierzawą, jasnobrązową głowę z zawsze nieco skrzywionymi wargami, a wrażliwe jego nozdrza rozszerzały się, wydawało się, że ostrożnie wdycha otaczającą go atmosferę i powietrze, przygotowany na wyczucie owego dziwnie bliskiego zapachu, którego przy trumnie babki nie zdołały zagłuszyć wszystkie wonie kwiatów... Ilekroć pani Permaneder wstępowała do szwagierki, przyciągała do siebie bratanka, by opowiadać mu o przeszłości oraz owej przyszłości, którą Buddenbrookowie z boską pomocą jemu, małemu Janowi, będą zawdzięczali. Im mniej pocieszająco przedstawiała się teraźniejszość, z tym większą satysfakcją opisywała, jakie to było wytworne życie w domach jej rodziców i dziadków i jak to pradziadek Jana jeździł po kraju czwórką koni... Od Chrystiana nadchodziły smutne wiadomości. Małżeństwo najwidoczniej niepomyślnie na niego wpłynęło. Przykre urojenia i natrętne myśli powtarzały się w coraz silniejszym stopniu i z inicjatywy małżonki oraz lekarza przebywał on obecnie w zakładzie. Czuł się tam źle, pisał do rodziny rozpaczliwe listy i żądał, by uwolniono go z owego zakładu, w którym, jak się wydawało, obchodzono się z nim bardzo surowo. Ale mocno go tam trzymano i było to prawdopodobnie najlepsze dla niego. W każdym razie dało to jego małżonce możność prowadzenia nadal bez przeszkód czy jakichkolwiek względów dotychczasowego, niezależnego życia, nie uszczuplając praktycznych ani idealnych korzyści, jakie zawdzięczała zamęściu. Rozdział drugi Budzik warczał i zgrzytał nieubłaganie i okrutnie. Był to ochrypły i szorstki dźwięk, raczej terkot niż dzwonienie, budzik był bowiem stary i zużyty; trwało to jednak długo, beznadziejnie długo, gdyż nakręcono go dokładnie. Hanno Buddenbrook przeląkł się do głębi serca. Jak co rano, na głos tego zarazem złośliwego i dobrodusznego hałasu na nocnym stoliku, tuż obok ucha, wnętrzności ścisnęły mu się z pasji, żalu i rozpaczy. Na zewnątrz zachował jednak zupełny spokój, nie zmienił pozycji w łóżku i tylko, wyrwany z jakiegoś porannego mglistego marzenia sennego, otworzył oczy. W zimnym pokoju było jeszcze zupełnie ciemno; nie rozróżniał przedmiotów i nie dostrzegał wskazówek zegara. Wiedział jednak, że jest szósta rano, gdyż wczoraj wieczorem na tę właśnie godzinę nastawił budzik... Wczoraj... wczoraj... Leżąc bez ruchu na wznak, z napiętymi nerwami, zmagając się z sobą, by wreszcie powziąć decyzję, zapalić światło i wstać z łóżka, powoli odzyskiwał świadomość tego, co przepełniało go wczoraj... Była to niedziela i po kilkudniowej codziennej męczarni u pana Brechta w nagrodę poszedł z matką do teatru na "Lohengrina". Radość, że będzie mógł to usłyszeć, od tygodnia wypełniała mu życie. Godne pożałowania było jedynie to, że takie uroczystości poprzedzane były zawsze niemiłymi rzeczami, które do ostatniej chwili psuły swobodne i radosne oczekiwanie. Ale wreszcie miał już za sobą sobotnie zajęcia szkolne, a maszyna dentystyczna po raz ostatni z bolesnym brzęczeniem świdrowała w jego ustach... Wszystko zostało odsunięte i przezwyciężone, gdyż zadane lekcje szybko zdecydował się odłożyć do poniedziałkowego ranka. Cóż znaczył poniedziałek? Czy było prawdopodobne, że kiedykolwiek nastąpi? Nie wierzy się w żaden poniedziałek, gdy się ma w niedzielę wieczorem usłyszeć "Lohengrina"... Miał w poniedziałek wczesnym rankiem wstać i odrobić te głupie rzeczy - koniec! Czuł się więc wolny, strzegł swego szczęścia, marzył przy fortepianie i zapomniał o wszystkich przykrościach. A potem szczęście stało się rzeczywistością. Nadeszło wraz ze swymi uroczystymi obrzędami i zachwytami, ze swymi tajnymi dreszczami i drżeniem, nagłymi spazmami wewnętrznymi, z całym swym niesłychanym i nienasyconym upojeniem... Zapewne, kiepskie skrzypce orkiestry niezupełnie dopisały podczas uwertury, a łódź, w której stał gruby, zarozumiały człowiek z jasnoblond brodą, przypłynęła podskakując trochę. Prócz tego w sąsiedniej loży obecny był opiekun chłopca, pan Stefan Kistenmaker, który mruczał, że takimi rozrywkami odciąga się chłopca od obowiązków. Ale słodka, promienna wspaniałość, której słuchał, uniosła go ponad to wszystko... Wreszcie musiał jednak przyjść koniec