... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

.. — Trzy... — Cztery... Zza bramy dobiegł jakiś dźwięk. Wstrzymałem oddech. Nic. Oślepiające światło. Biały beton. Cisza. — Pięć... — Sześć... Omal nie krzyknąłem. Półkolista brama drgnęła i bezgłośnie powędrowała do góry. Pomiędzy jej dolną krawędzią a podłogą powstał niewielki prześwit. Dość, żeby ujrzeć nogi stojącego w niszy mężczyzny. Czy miałem to uznać za odpowiedź? — Siedem... — Osiem... Uwaga, Luta — podniosłem głos. — Dziewięć... Stopy w jakichś dziwnych, szczelnie przylegających butach poruszyły się. Ale w dalszym ciągu za bramą panowało milczenie. Czekali. Nie mogę sprawić im zawodu. Chyba, że będę musiał. Zaraz się okaże. — Dziesięć! Nic. Sekunda, dwie, trzy... Stopy człowieka za bramą zaszurały gwałtownie, po czym ukazały mi pięty. Skądś, jakby z góry dobiegł słaby dźwięk, którego nie potrafiłem sobie z niczym skojarzyć. Chwilę nie działo się nic. Stopy wróciły do poprzedniej pozycji i znieruchomiały. Odczekałem jeszcze kilka, może kilkanaście sekund. Jeśli w najbliższej minucie sytuacja nie ulegnie zmianie, pozostanie mi tylko tunel. Niewielka szansa, ale jedyna. Za sobą usłyszałem kroki. Ciężkie, mocne stąpanie, żadne ślizganie się czy, skradanie na palcach. Powoli odwróciłem głowę. W tunelu zamajaczyła postać mężczyzny w jasnym kombinezonie. Zbliżała się. Jeszcze pięć kroków. Wszedł w przestrzeń zalaną światłem i zatrzymał się. Był z gołą głową. Mrużył oczy, porażone blaskiem. Jego wychudła twarz miała rysy surowe, obce. Nie dlatego, że nie spotkałem jej nigdy przedtem. Pomyłka była wykluczona. Przede mną stał prawdziwy człowiek. Z Ziemi. Mógł nim być tylko Yianden. Przyjrzałem mu się. Spod rozchełstanej na piersi bluzy przeświecała treningowa koszulka. Była w strzępach. Rękaw bluzy trzymał się na jednym, cienkim jak nitka paśmie tworzywa. Szeroka wyrwa, zaczynająca się pod pasem ukazywała nagą skórę na biodrze. Ogarnął mnie chłód. Jeśli to... Pochwycił moje spojrzenie. Przez jego twarz przemknął jakby cień uśmiechu. — Nie... — mruknął zachrypniętym głosem. — To na Drugiej, podczas wybuchu... Dlatego tu jestem. Trwało chwilę, zanim dotarło do mnie, co powiedział. A więc nareszcie wiem, dlaczego nie zastaliśmy go w bazie. Musiał lecieć z tamtymi. To była jego jedyna szansa. Miał rozdarty skafander. Zapewne podmuch eksplozji rzucił go na szczątki łazika, czy choćby na zaścielające tamten płaskowyż żwirowisko... Będziemy mieli dość czasu na wyjaśnienia. Całe dziesięć lat. Trzeba tylko wydostać się z tego lochu czy bunkra. Odwróciłem się na pięcie i postąpiłem kilka kroków w kierunku bramy. Jej dolna krawędź zwisała niezmiennie półtora metra nad podłogą. Stopy w miękkich butach były na miejscu. — Wyłazić — rzuciłem. — Szybko. Uważaj, Luta — ciągnąłem tym samym tonem. Jest już Yianden. Zaraz stąd pójdziemy. Ale nie sami. Tak jak ustaliliśmy, poproszą, żeby nas odprowadzili. Jeśli nie zechcą, będziesz musiał powtórzyć... Nie wiedziałem, co mianowicie miałby powtórzyć, ale nie wątpiłem, że uprzejmość mieszkańców miasta zyskała jakiś bodziec, który mogłem mieć do zawdzięczenia tylko naszym miotaczom. Brama nie poruszyła się. Usłyszałem jakby westchnienie i tuż nad stopami ukazała się czyjaś głowa. Następnie na betonie spoczęły dwie rozczapierzone dłonie. Pełznąc niezgrabnie, wyłonił się z niszy mężczyzna w srebrzystej, łuskowatej bluzie. Kubek w kubek jak ta, którą zabraliśmy pasażerom owej łódki na kółkach. — Znasz go? — spytałem, nie oglądając się w stronę, gdzie stał Yianden. — Uhm... — mruknął. — Zresztą, nieważne... Zapewne. Dość, że ma na sobie mundur, który otwiera bramy. — Zawołaj jeszcze kilku takich jak ty — rzuciłem, cofając się o krok. — Powiedzmy, dwóch. Słyszysz? Dwóch w takich samych bluzach jak twoja. I żeby byli nie mniej Ważni... Pomyślał chwilę. Ale nie dłużej niż kilka sekund. Odwrócił się, klęknął i wetknął głowę do niszy. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Czekał chwilę, następnie wycofał się tyłem spod bramy i wyprostował. Nie upłynęło pół minuty, a w prześwicie nad progiem ukazały się następne głowy. Wyglądało, że w niszy przyległej do hali zgromadził się cały sztab miasta. Mieliśmy teraz czterech. Jednego wzrostu i w jednakowych bluzach. Wszyscy mieli ciemne włosy i pociągłe, lekko śniade twarze. Ich oczy nadal były nieruchome. — Siadajcie — rzuciłem, wskazując tarczowaty pojazd. — Pojedziecie z nami. Przyjrzycie się, jak odlatujemy. Możecie nam pomachać. Ale to nie jest konieczne. Czy muszę mówić, co zrobimy, gdybyście próbowali być dowcipni? Nie? To dobrze. Poczekałem, aż zajmą miejsca w fotelach i skinąłem na Yiandena