... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Zastanówże się: intendent kradnie, ale dlaczego kradnie? — Bo ma to chyba w krwi; kradnie, żeby kraść. — Otóż mylisz się pan. Kradnie, bo ma żonę, dzieci i ambicje, zarówno w stosunku do siebie, jak i do rodziny. Kradnie przede wszystkim z uwagi na to, by zapewnić sobie przyszłość, spodziewa się bowiem, że pan go kiedyś wypędzi. A Bertuccio jest sam jak palec. Czerpie z mojej kasy nie zdając mi rachunku. I jest pewien, że nigdy go nie usunę. — Skądże taka pewność? — Stąd, że nie znalazłbym lepszego na jego miejsce. — Obracasz się pan więc w błędnym kole przypuszczeń. — O nie. Jestem absolutnie pewien swoich ludzi, dla mnie dobry sługa to taki, którego śmierć i życie mam w ręku. — To jesteś hrabia panem życia i śmierci Bertuccia? — Tak — odparł zimno hrabia. Istnieją słowa, które zamykają rozmowę niby żelazne drzwi. Należało do nich owo „tak”, które wypowiedział hrabia. Pędzili całą drogę, nie zwalniając ani na moment. Było osiem postojów, a na każdym czekała czwórka koni. Przebyli czterdzieści siedem mil w osiem godzin. Nocą wjechali w bramę pięknego parku. Stała otworem, odźwierny czekał przy niej. Foryś bowiem wyruszywszy z ostatniego postoju uwiadomił go o przybyciu pana. Było wpół do trzeciej nad ranem. Morcerf znalazł się w swoim apartamencie. Czekała tu nań kąpiel i kolacja. Lokaj, który przyjechał z nimi siedząc w tyle kolasy, był na usługi Alberta. Baptysta siedział przez całą drogę na koźle — był na usługi hrabiego. Albert wykąpał się, zjadł kolację i poszedł spać. Całą noc kołysał go melancholijny szum fal. Zbudziwszy się, podbiegł do drzwi balkonu. Otwarłszy je znalazł się na niewielkim tarasie. U stóp Alberta rozpościerał się z jednej strony ocean, czyli bezmiar, a z drugiej piękny park, łączący się z laskiem. W zatoczce kołysała się smukła korweta o strzelistych masztach. Na szczycie wielkiego masztu powiewała bandera z herbem Monte Christa. Była to lazurowa tarcza, a na jej tle widniała złota góra ze szkarłatnym krzyżem u wierzchołka. Mogła być w tym aluzja zarówno do nazwiska przypominającego Kalwarię, górę, którą męka Pana Naszego uczyniła cenniejszą od złota, i do krzyża, owego narzędzia haniebnej tortury uświęconego krwią bożą — jak i do jakiegoś osobistego wspomnienia. Tajemniczy ten człowiek przecierpiał wiele, a potem odrodził się jakby, ale sprawy te spowiła swoim mrokiem noc przeszłości. Wokół korwety uwijały się łodzie rybackie, należące do okolicznego chłopstwa. Przypominały one skromnych poddanych, którzy czekają na rozkazy królowej. Tutaj, jak i wszędzie, gdzie Monte Christo miał zabawić choćby tylko dwa dni, wszystko urządzone było z nadzwyczajnym komfortem. Ktokolwiek przestąpił te progi, rozpoczynał życie łatwe. Albert znalazł w przedpokoju dwie fuzje i wszelkie przybory myśliwskie. W jednym z pokoi na parterze widniały w komplecie zmyślne przybory, jakich używają Anglicy uprawiający rybołówstwo. Ludzie ci, leniwi i cierpliwi, nie przekazali jeszcze w tym względzie wszystkich swoich sposobów rybakom francuskim, zwolennikom utartych metod. Cały dzień upłynął na rozrywkach, które hrabia wynajdywał z nieporównanym mistrzostwem. Ustrzelili w parku dwanaście bażantów, złowili w strumieniach tyleż pstrągów, obiad zjedli w altanie z widokiem na morze, a herbatę wypili w bibliotece. Pod wieczór trzeciego dnia Albert drzemał w fotelu zmęczony tym trybem życia, który dla hrabiego zdawał się być fraszką. Monte Christo tymczasem sporządzał wespół z architektem plan oranżerii, którą zamierzał zbudować. Nagle młodzieniec ocknął się i uniósł głowę, gdyż na kamienistej drodze rozległ się gwałtowny tętent. Wyjrzał przez okno, a wtedy zdziwił się bardzo niemile, zobaczywszy na dziedzińcu swojego lokaja. Nie wziął go tutaj, żeby nie sprawić kłopotu hrabiemu. — Cóż ty tu robisz, Florenty? — zawołał, podskoczywszy z irytacji. — A może moja matka zachorowała? I wypadł z pokoju. Monte Christo podążył za nim wzrokiem. Lokaj, zdyszany jeszcze, wyciągnął z kieszeni zalakowany pakiecik. Pakiecik zawierał gazetę i list. — Od kogo ten list? — spytał Albert. — Od pana Beauchamp — odpowiedział Florenty. — To przysłał cię tu pan Beauchamp? — Tak, proszę jaśnie pana. Wezwał mnie, dał mi pieniądze na podróż, najął dla mnie konia pocztowego i przykazał mi, żebym, nie zatrzymując się nigdzie, pojechał do jaśnie pana. Przebyłem drogę w piętnaście godzin. Albertem wstrząsnął dreszcz. Otworzył list. Przeczytawszy pierwsze słowa, krzyknął i drżąc chwycił gazetę. Nagle pociemniało mu przed oczyma, nogi ugięły się pod nim i upadłby, gdyby Florenty nie podtrzymał go ramieniem. — Biedny chłopak! — wyszeptał Monte Christo tak cicho, że sam nawet nie usłyszał tych miłosiernych słów. — Powiedziano bowiem, że za winy ojców cierpieć będą dzieci aż do czwartego pokolenia! Tymczasem Albert, odzyskawszy siły, czytał dalej. Potrząsał głową, pot spływał mu z czoła, miął gazetę. — Florenty — zapytał — czy twój koń mógłby zaraz odbyć drogę do Paryża? — E, przecież to nędzny chabet pocztowy. — A co w domu? — Dość spokojnie. Ale kiedym wrócił od pana Beauchamp, pani hrabina była zapłakana. Wezwała mnie, żeby się dowiedzieć, kiedy pan wróci