... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jeśli zaś przybyli skądinąd, tak jak mówisz, to i tak nie wiemy, jaki cel im przyświeca. Jeśli bowiem szykują się do wojny z nami, to niewielkie mamy szanse. Nasze najlepsze wojska nie sprostają armii latających barek. Nie wiemy, jaką bronią dysponują… – Może zatem zabić tych dwoje? – zaproponował Płomień z nagłą nadzieją. – Zanim zdążą w jakiś sposób uciec i powiadomić o wszystkim swoich? Kapłan powoli pokręcił szeroką głową. – Na ich śmierć zawsze będzie czas. Już ja się o to zatroszczę, możesz mi wierzyć, o panie. Zaś o ucieczce nie mają nawet co marzyć, są pod nieustanną strażą naszych wojowników i dwóch moich kapłanów. Zanim ich uśmiercimy, możemy dowiedzieć się od nich wielu ciekawych rzeczy, nie uważasz? – Najpierw trzeba będzie w ogóle umieć się z nimi jakoś porozumieć. Oni nie mówią naszym językiem. Nie jest to też mowa Daromejczyków… – To jakiś nieznany język – skinął Oo'Hn. – Trzeba będzie więc trochę czasu, zanim nauczymy się nim mówić… albo zanim nauczymy ich mówić tak, jak my. Ach, byłbym zapomniał… Pozostaje jeszcze jedna, i to bardzo ważna rzecz. – Słucham, kapłanie? – Barka przybyszów. Te słowa zawisły na moment w wielkiej sali. Płomień uniósł powoli głowę i spojrzał prosto w przepastne, czarne oczy Oo'Hna. – Należy ją zabezpieczyć tak, żeby nikt niepowołany nie miał do niej dostępu – rzekł kategorycznie. – Chyba zgadzasz się ze mną? – Jak najbardziej. Proponuję wysłać tam doborowy oddział żołnierzy, aby stali na straży barki. Może nawet uda im się ją zamaskować w jakiś sposób… – Dobry pomysł. Rób to, co uważasz za słuszne. W tej sprawie masz wolną rękę.– Mogę więc rozumieć, że również całość pieczy nad tymi stworami powierzona zostaje właśnie mnie? Płomień otulił się szczelniej swoją ognistą peleryną. – Czyń to, co uważasz za stosowne – powtórzył. – Obyśmy tylko na tym wszystkim skorzystali. Kim z pewnym obrzydzeniem wzięła w dłoń swoją koszulkę i powąchała ją ostrożnie. Teri, który jeszcze nie wstał z łóżka, przyglądał jej się z leniwym zainteresowaniem. 214 – Przydałoby się urządzić małe pranie – mruknęła dziewczyna. Zerknęła na żołnierza. – Strasznie się rozpychasz w nocy, wiesz? – Przepraszam – bąknął z lekką skruchą. – Pewnie było mi zimno w nocy… – Mnie też było zimno, ale czy ja wpychałam się na ciebie? – Nie musiałaś, skoro ja już zdążyłem się wepchnąć na ciebie – zauważył logicznie. – Ale na przyszłość postaram się poprawić. Czemu mówiłaś o praniu? – O praniu i o kąpaniu. Nie wiem, czy zauważyłeś, że nie mamy tu niczego w rodzaju łazienki. A siedzimy tu już trzeci dzień. Ja naprawdę chciałabym się umyć…! – Może oni się nie myją? – zażartował Teri. – Zresztą, to faktycznie może być prawda. Ty zresztą powinnaś wiedzieć lepiej, jak to było z tymi sprawami na Ziemi, w czasach średniowiecza. Myli się, czy nie? – Zależy kto. Arystokracja i ci, którzy mieszkali w takich zamkach jak ten, od czasu do czasu zażywali kąpieli. Niezbyt często, ale to już było coś. No i tak samo wtedy, jak i teraz ludzie byli różni. Jedni lubili być czyści, innym było to obojętne… Ale o czym my, na Boga, rozmawiamy?! – Sama zaczęłaś! – uniósł dłoń. – Choć, szczerze mówiąc, ja też chętnie wskoczyłbym do jakiejś wanny. I ogolił się, to przede wszystkim – z lekkim wstrętem przesunął palcami po kilkudniowym zaroście na twarzy. – Nie cierpię bród i wąsów, i proszę, na co mi przyszło… Usiadła na brzegu niziutkiego łoża. – Niedługo powinna przyjść nasza służąca ze śniadaniem. Słońce wzeszło już dobrą godzinę temu… Hmm. – Co? – Ciekawe, czy to są ssaki? – Tubylcy? – Nie, my. Pewnie, że tubylcy! – No nie wiem – zastanowił się Teri. – Na to przynajmniej wyglądają. Z gadami się nie kojarzą, z ptactwem też nie… Ale cholera wie, jakimi drogami poszła tutejsza ewolucja. – Są jajorodni. Teri uniósł głowę z nagłym zdziwieniem. – Skąd wiesz?! Z satysfakcją wskazała na jeden z gobelinów. – Przyjrzyj się dobrze… O, widzisz? – podeszła bliżej do ściany. – Tutaj. Wnętrze jakby pokoju, coś w rodzaju kominka, a tu… – No, może – pokręcił z powątpiewaniem głową. Gobelin przedstawiał wnętrze dość sporego pomieszczenia, widziane w jakiejś dziwnej perspektywie. Wśród kilku sprzętów stało tam również pod ścianą coś w rodzaju obszernego kosza, w którym leżało kilka białawych, kulistych przedmiotów. Tuż obok kosza stała postać tubylca, nachylona nad owymi kulami. – Jeśli są jajorodni, to nie są ssakami – zauważył. 215 – Niekoniecznie – odezwała się Kim. – W Australii żyją dziobaki i kolczatki, słyszałeś o nich? Oba gatunki są ssakami i oba są jajorodne. Tak samo może być z tymi tutaj. – Niech będzie – zgodził się Teri. – Niech sobie będą jajorodni, jeśli chcą, byle tylko przynieśli coś do zjedzenia. Najlepiej jak najszybciej. – Zaraz powinna przyjść służąca – przypomniała Kim. – A może by tak spróbować z nią porozmawiać…? Aż uniósł się na łóżku, i spojrzał na nią z żywym zaciekawieniem. W oczach dziewczyny migotały jakieś filuterne iskierki. – Myślisz, że już jesteś gotowa? – Mogę przynajmniej spróbować – wzruszyła ramionami, jednak na jej ustach malował się uśmiech. – W ciągu ostatnich trzech dni moja SI poczyniła spore postępy