... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kennedy'ego (było to na dziesięć dni przed jego zabójstwem w Los Ange-les), po nim Allena Ginsberga, Boba Dylana, Ghandiego i pastora Martina Luthera Kinga, nie dalej jak miesiąc temu w Memphis, Tennessee, zastrzelonego. Celowo nie powiedziałem jeszcze o zdjęciach z życia hippiesów-naturystów na plażach Kalifornii, były, ale dość słabe, w takich się specjalizuje inna sala taneczna – „Cheetah”, na Ulicy Pięćdziesiątej Drugiej rógÓsmej blisko Broadwayu, ale przychodzi tutaj dużo więcej Murzynów. Czarni ci chłopcy ściskają się najchętniej z blond-hippieskami, publiczność bywa tu gorsza i stoi o jakie dwie, trzy klasy niżej, nie ma także na ścianach tej spontanicznej twórczości artystów operatorów wodzących palcem po szybie z błyskiem w oku, za to samozmienne rzutniki ukazują w natu-ralnych kolorach rosłych zwykle Murzynów z białymi kobietami, lecz była i Murzynka w długo trwającej serii fotografii lirycznych i pełnych wyrazu, to znaczy, pewna przepiękna pani o subtelnej urodzie białej lady kochała się z Murzynką o twarzy – dla przeciwieństwa – spłaszczonej, rysach grubo ciosanych, zaczyna się ta ich miłość od spotkania w Kalifornii na plaży, a fotografik postawił tu na kontrast, jaki dać mogą ciemne, pomarszczone pazury na białym ciele pani, i te czarne paluchy zbliżają się po jej skórze – etapami – do miejsc intym-nych, skrytych, nawet się w nie zagłębiając. Pani ze swojej strony zajmuje się Murzynką, pieszcząc tej czarnej wszystko swymi wąskimi, nerwowymi rękami, dalej i dalej, aż obie po-kazane są w ekstazie spełnienia. 12 Po tych przydługich dygresjach nowojorskich wracam na brzeg Pacyfiku. Początkowo są-dziłem, że wszyscy studenci Zachodniego Wybrzeża są hippiesami, bo większość z nich, jeśli nie wszyscy, chodzi w ubraniach obszarpanych, lecz tam panuje jedynie taka moda, owszem, pośród studentów niemało jest hippiesów i to oni spowodowali, że na wykłady można przy-chodzić z psami, kotami, sprzeciwy profesorów z początku, rzecz jasna, były, lecz na nic się nie zdały, i teraz pieski te, ras zresztą najróżniejszych (dużo jest zwykłych kundli), swobodnie spacerują po salach wykładowych, są głaskane, iskane, a często się załatwiają pod ścianą podczas zajęć. Autentyczni hippiesi, y compris narkomani, siadują (stale myślę o Berkeley z przyległościami) w kawiarni „Forum” na skrzyżowaniu Telegraf i Haste albo też w „Mediter-raneum”, obok, i gdy tam raz tylko jeden usiadłem któregoś popołudnia, przyzwoicie ubrany, w ciemnym moim ubraniu od Olbrysia, krawacie granatowym w paski żółto-czerwone, pró-bując ich raz po raz ukradkiem fotografować, jak gadali nachyleni nad stolikiem ku sobie, nagle podeszło do mnie dwóch spośród tych kudłaczy i mając pewno podstawy do przypusz- czeń, że jestem agentem policji (handlują oni tutaj LSD, marihuaną), poprosiło bez żartów, abym stąd zjeżdżał w trybie natychmiastowym. Zdałem więc sobie sprawę, że – nie będąc Jerzym S. Sito3 – nie mam sposobu, by poznać tych ludzi inaczej jak tylko powierzchownie, to wchodząc, jako pierwszy z brzegu, do ich sklepików pachnących mdławą indyjską trociczką powoli tam spalaną, to znowu włócząc się tam i z powrotem po Haight Street w San Francisco, gdzieś pomiędzy Masonic i Ashbury Avenue, w miejscach gdzie można zresztą raczej popatrzeć na hippiesów Murzynów, którzy z nieprzytomnymi szopami skłębionego kołtuna polegują najchętniej na maskach samochodów, grając cichutko na fujarkach, samotni w tłumie hippiesów. Podobno złoty wiek tej dzielnicy już minął. Big Sur znowu – przejazdem – nie po to odwiedzałem, aby się ponownie przeciąć ze śli-skimi śladami Henry'ego Millera, ale by się czegoś bliżej dowiedzieć o szkółce dla dzieci hippiesów, którą tutaj założył Bill Wesjahn, muzyk jazzowy, albowiem jestem ciekaw, co może wyrosnąć z dzieci programowo chowanych w jaskiniach i jakie tego konsekwencje spadną na świat około roku dwutysięcznego, gdy wejdą one w życie na całego: czy od maleń-kości wędzeni w dymie marihuany będą narkomanami, czy się znowu zbuntują, czy może ich rodzice doszedłszy swego wieku będą woleli wrócić do domków typowych. Ale i tutaj prze-cież nie miałem dojścia do nich, liczyłem na szczęśliwy przypadek, a on się nie wydarzył, więc z poczuciem przegranej siedziałem nad szklanką piwa w kafeterii na skale, nad samym Pacyfikiem, kierowanej przez panią o wielkiej urodzie, we wschodnim typie, w sukni długiej, postawa posągowa; taras ten, górujący wysoko, jest przez mieszkańców jaskiń nawiedzany, coś tam sobie na boku, kucnąwszy, podjadali, ale porozmawiać ze mną nie chcieli, tylko się jakoś smutno do siebie uśmiechali, zjadłszy skakali chyżo po stokach wzgórz opadających stopniami do oceanu, aby się dobrze ukryć wśród rozpadlin. Z tym większą ciekawością zbliżałem się w kierunku Santa Barbara, tą piękną szosą bie-gnącą wzdłuż górzystego brzegu to półkolami, to znowu dołem przy samych skalistych pla-żach, zalewanych falami, od San Luis Obispo, gdzie zanocowałem, szosa ta wpływa do auto-strady 101 i zaraz potem przejeżdża się przez Pismo, rzecz nieważna zupełnie, gdyby ta zwy- 3 Na jego specjalne życzenie nazwiska – chociaż mam wielką ochotę – nie odmieniam kła miejscowość tak dziwnie się nie nazywała, mniejsza o nią