... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Newella obudziły o północy, tak? – Zgadza się. – Jeszcze jedno: czy masz jakiś flyer? Potrzebny mi jest na trzy godziny... – Jedź na lotnisko Bullstock. Będzie czekał... – Zawiesił głos, ale wytrzymał i o nic nie zapytał. – Dobrze. Ja mam tyle. Do zobaczenia. Rozłączyłem się. Teba położyła głowę na moim kolanie i kilka razy, ale tylko kilka, machnęła ogonem. Drapanie za uszami czy głaskanie uważałem za poniżające dla niej. Położyłem rękę na jej głowie i powiedziałem: – Innym razem, Teba. Dzisiaj jeszcze nie, dobrze? Majtnęła ogonem. Uruchomiłem zamek pozwalający Tebie spokojnie opuszczać dom i wracać. Wyszedłem. Na progu rozejrzałem się po okolicy i pełną piersią zaczerpnąłem tchu, świeże radosne przedpołudnie. Zapaliłem papierosa i drugi raz wolniej przyjrzałem się otoczeniu. Najbliższy samochód stał obok krawężnika jakieś siedemdziesiąt metrów od mojego domu. W żadnym z okien najbliższych budynków nie poruszyła się firanka. Ludzie Guylorda musieli mieć niezłe kwalifikacje. Co prawda Pyma zauważyła, że najbliżsi sąsiedzi chyba wyjechali na wakacje. Może właśnie tam rozsiedli się nowi strażnicy. Sprawdziłem, czy drzwi domu są zamknięte i wolno pomaszerowałem w kierunku skrzyżowania z Aleją Trzech Dużych Ryb. Ulica przede mną i za mną była absolutnie pusta. Poczułem się, jakbym szedł przez małe zachodnie miasteczko. Brakowało mi tylko ostróg, i pasa z coltem. Na rogu czekałem ze dwie minuty zanim pojawiła się taksówka, natomiast na lotnisku nie czekałem wcale. Gdy tylko wymieniłem swoje nazwisko pulchnej ładniutkiej Mulatce, ta skierowała mnie natychmiast na płytę. Idąc do flyera zastanawiałem się, gdzie podziewają się Amerykanki w średnim wieku i starsze: w każdym biurze, z każdego okienka wychyla się młoda, najczęściej ładna buzia. Gdzie są ich starsze siostry? Postanowiłem zapamiętać tę myśl i gdy skończę sprawę Guylorda, zająć się problemem masowej eksterminacji kobiet po trzydziestce. Flyera pilotował ten sam sympatyczny gość, który przerzucił mnie na Gołębią Wyspę, uścisnęliśmy sobie dłonie i wskoczyliśmy do maszyny. Pilot, zanim wywołał wieżę i zgłosił start, pokazał mi barek i porozumiewawczą miną skwitował mój przeczący gest. Zaraz po starcie uruchomił autopilota i zajął się rozwiązywaniem jakiegoś problemu, geometrycznego, w miarę upływu czasu rozpalał się coraz bardziej, pisak zaczął skrzypieć na ułożonym na kolanie ekranie. Rozłożyłem fotel i całe czterdzieści minut lotu wpatrywałem się w błękit nieba nad głową. Niebo błękitne nad głową... Niebo gwiaździste?... Czy tak właśnie powiedział któryś z filozofów? I coś moralnego we mnie? Czyżby prawo? Poczułem dłoń na swoim barku. Pilot wskazał palcem podłogę maszyny i powiedział: – Widział pan to kiedyś z góry? Najgorszy kawałek, nad którym kiedykolwiek latałem. Podniosłem oparcie fotela i zerknąłem przez okno w dół. Znajdowaliśmy się nad polem solarów. Jak okiem sięgnąć czarne płyty baterii wystawiały swoje płaskie twarze ku słońcu. W pewnej odległości od nas ich tarcze zlewały się w jednostajną czerń, bliżej – widoczne były przestrzenie i zielone uprawy między nimi. Na południu od nas jaskrawa plama odbitego słonecznego światła niemiłosiernie rżnęła w oczy. Czerń, zieleń i przeraźliwa srebrzystość. Nie najgorszy widoczek. Odwróciłem się do pilota. – Co tu jest paskudnego? – A gdybym musiał lądować? – wyszczerzył zęby. – Dla samolotu to śmierć, z flyerem nieco lepiej, ale jeżeli stery pionowe wysiądą, to kaplica. Pan nie należy do strachliwych, prawda? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Bo flyery, z kolei, minimum raz do roku wysiadają, to pewne. Niezgodność teorii i technologii. Żeby latały, muszą być lekkie, a jak są lekkie to się sypią. – wykreślił palcem w powietrzu koło. – Zamknięte koło. – Raz do roku? – zdziwiłem się uprzejmie. – A ta maszyna ile ma? – A nie-e-e... – roześmiał się. – My latamy najwyżej po pół roku. – No to jest nadzieja... – Pewność! – powiedział z przekonaniem. Chciał jeszcze coś dodać, ale odezwał się piskliwy terkot autopilota. Byliśmy na podejściu do lotniska Pouncy’ego. Pilot poprawił się w fotelu i wyłączył samoster. Nikt z dołu nie zakłócał nam lądowania. Gdy tylko dotknęliśmy kołami suchej, wypalonej na żółto trawy, otworzyłem drzwi. Do budynku biura podszedłem, nie kryjąc się. Dopiero przy drzwiach włożyłem rękę do kieszeni. Pchnąłem drzwi. Znany mi pokój został z grubsza posprzątany po mojej wizycie – telefon – stał na swoim miejscu, z blatu zniknął statyw z soczewkami, ale nikt nie zatroszczył się o wstawienie nowej szyby. Odłamki starej wciąż leżały, na podłodze niczym piekielnie trudna układanka, której nikt nie podejmuje się ułożyć. Sprawdziłem sypialnię i łazienkę. W szafie znalazłem skąpą garderobę Pouncy’ego, przybory toaletowe i minimalny zestaw kosmetyków spokojnie leżały na półce pod lustrem. Przycupnąłem na łóżku gospodarza i rozmyślałem chwilę. Potem wróciłem do biura i sprawdziłem szufladę biurka, nie znalazłem w niej toma. Wyszedłem na zewnątrz. Pilot gryzmolił coś na ekranie, z tej odległości wyglądało to jakby wytrzepywał piasek z pachwiny albo walczył z mrówkami, które postanowiły zamieszkać we włosach łonowych. Wszedłem do budynku obok biura. Porzucona rudera, w której, sądząc po strzępach opakowań, ostatni raz przechowywano jakiś towar kilka lat temu. Zdemolowany węzeł sanitarny. Wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się do warsztatu-hangaru. Powietrze w nim, gorące, lepkie od upału, nasycone smrodem smarów, płynów technicznych i zbutwiałych szmat rzuciło się na mnie, gdy tylko przekroczyłem furtkę wyciętą w dużych wrotach. Wytrzymałem tam kilka sekund i wyskoczyłem na słońce