... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Myślałam, że go już zastrzelą na miejscu — przypomina matka... ...Policyjny wóz pełen żandarmów gwałtownie hamuje tuż przy naszym zabudowaniu. Jeden po drugim Niemiec zeskakuje z wozu i pędzi z bronią gotową do strzału w kierunku pobliskich łąk. Wyglądam zdenerwowany i przestraszony przez okno, aby ustalić, co się dzieje, i jak umykać z domu. Z okna widać, jak na dłoni, żandarmską tyralierę okrążającą jakąś grupę rowerzystów. Pośpiesznie wymykam się w kierunku piwnicy, która stoi obok Kaczorowego wiatraka; tu łatwo zaszyć się w dzikie łopiany. Z ukrycia dokładnie obserwuję poczynania Niemców. To niemożliwe, a jednak tak: trzech żandarmów prowadzi pod pistoletami bladego „Roga" i kilku jeszcze chłopów z Rybiczyzny. Wszyscy jechali do gminy Rzeczni ów 258 1 przypadkowo wpadli na rozwścieczonych wczorajszym napadem na urząd gminny żandarmów. — Banditen, Banditen! — krzyczą rozjuszeni żandarmi. — Nein, nein, my sołtys, my sołtys, Oemeinde — starają się tłumaczyć chłopi trzymając w rękach dowody. — Raus, raus! — wrzeszczą Niemcy na trzęsących się ze strachu sołtysów. Chłopi jeden przez drugiego potykają .się po drodze, znikają za zakrętem drogi. Pozostał tylko sam „Róg". Stoi z podniesionymi do góry rękami, twarzą zwrócony do płotu. Wnet zabierają się do niego. Kilku hitlerowców wymachuje bez przerwy rękami, wyrzucając ze swych opasłych gęb setki przekleństw i wyzwisk. Słowu Bandit, Bandit nie ma końca. Wertują na prawo i lewo sfałszowany dowód. Przepadł „Róg", jeżeli kogoś zapytają o jego nazwisko — przemknęło mi przez głowę. Rower „Roga" jest już na wozie policyjnym. On sam blady jak trup wymawia bez przerwy jedno i to samo słowo: „kontyngent, kontyngent" i gestykuluje przy tym tak wymownie rękami, jakby chciał ruchami odeprzeć Niemców. Jakiś feldfebel znający nieco język polski coś tłumaczy oficerowi. Oficer podchodzi nagle do „Roga" i patrząc mu napastliwie w oczy wymawia z niedowierzaniem kilka razy: „kontyngent, kontyngent". W pewnym momencie przystawia „Rogowi" lufę do boku i wrzeszczy na cały głos „Raus verfluchter Bandit", szturchając go przy tym automatem po plecach. „Róg" wolny. Auto z żandarmami odjeżdża. Przyskakuję jednym susem do kolegi. Po chwili siedzi u mnie w domu i wygląda, jakby wrócił nie z tego świata. — Powiedzcie mi — odzywa się po pewnym czasie — czy to był sen, czy też faktycznie byłem przed paru minutami w szponach śmierci? Sam sobie już nie dowierzam. Przecież to się zupełnie normalnemu człowiekowi w głowie nie mieści — kończy swoje wypowiedzi „Róg". __ ...Myślałam, że tu go pod płotem zabiją, bo ten starszy ziandar strasznie się nerwował i krzyczał ciągle „ban-dyt". Nie mogłam wcale patrzyć, jak go tam sturchali, coś mi się robiło w dołku. Chyba moją modlitwę, którą bez przerwy odmawiałam, wysłuchał Bóg i natchnął tych pie-kielników, że go zwolnili — dodaje po chwili matka... 259 Okazało się, że „Róg" ocalał głównie dlatego, że potrafił wmówić żandarmom, że jedzie razem z sołtysem Zieliń-skim do gminy pomagać w ściąganiu kontyngentu. Udało się... — ...Albo jak ciebie Adaś złapały kozoki u Majoskiego na podwórku. Myślałam, że umrę ze strachu o ciebie — ciągnie dalej swe wspomnienia matka. ...Na przełomie 1943/44 roku postanowiłem cichaczem przemknąć się wieczorem do domu, aby zmienić bieliznę i zobaczyć się chociaż na chwilę z rodziną. Była niedziela, śnieżny i mroźny wieczór zimowy. Raźnym krokiem zbliżałem się od strony Grabowca do rodzinnej wsi koi. Rzecz-niów. Przy sobie miałem jak zwykle swój pistolet TT. We wsi kwaterowali kozacy — własowey. Widać żołdacy nieźle się zabawiali, bo byto słychać krzyki, a nawet strzały. Na wszelki wypadek schowałem za zagatą swoją „tetenkę" i szybkim krokiem wszedłem do zabudowań Majewskiego, którego obejście gospodarskie graniczyło przez drogę z budynkami mego ojca. Byłem już na środku podwórka, gdy nagle trzech uzbrojonych w pepesze własowców wyskoczyło naprzeciw mnie. Z wyzwisk rzucanych pod moim adresem i krzyków wyglądało, że poszukują jakiegoś „partyzanta". Oniemiałem zupełnie. Tom wpadł, jak śliwka w kompot! Jeden z własowców strzelił z kabeka pod szopę pełną słomy. Po chwili wyprowadził spod tej samej szopy Bolka Nachyłę, członka naszej organizacji. Bolek miał pełno słomy na ubraniu. — Co on tu robi — ciśnie mi się na usta pytanie. Wtem zjawił się jakiś starszy szarżą, także pijany własowiec z dwiema pustymi butelkami w rękach. Od nowa zaczął litanię przekleństw i wyzwisk pod naszym adresem. Wreszcie jakby na podsumowanie swoich „złotych myśli" począł mnie walić butelkami po głowie. Szkło się rozpryskuje, krew sączy mi się za kołnierz koszuli. Oprawca polecił kozakom odprowadzić mnie do dowództwa, które znajdowało się w środku wsi. Już nas popychają naprzód — przepadliśmy. Myśl pracuje szybko. Jeżeli doprowadzą mnie do gestapo, stacjonującego w Siennie odległym o 5 km od Rzeczniowa, (tom przepadł z kretesem. Pozostaje drugie wyjście — uciekać spod trzech pistoletów 260 vttzyis 1 . Ryzykowna to sprawa. Już mam wybrać i rzucić sio w wąskie przejście między domami, na zamówienie wyłaniają się zza zakrętu: mój i'trek, podsołtys i agronom Konopski. Rzucam się z prośbą o ratunek. Oni też są, jak się okazuje, >d „muchą". - (iorielka budiet, gorlelka — zagadują własowców