... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Mingolla chłonął aromatyczny dym z węgla drzewnego i odór gnijących owoców. Zaczął niespiesznie łazić od straganu do straganu, kupować pamiątki dla przyjaciół z Nowego Jorku, czując się cząstką krzątaniny, gwaru, lśniącego powietrza, aż w końcu doszedł do kramu, wokół którego, zasłaniając wszystko poza strzechą, zgromadziło się czterdziestu lub pięćdziesięciu ludzi. Rozległ się wzmocniony okrzyk kobiecy: - LA MARIPOSA! Podniecone wrzaski tłumu. I znów okrzyk kobiety: - EL CUCHILLO! Dwa słowa, jakie wykrzyknęła - motyl i nóż - zaintrygowały Mingollę, który zerknął nad głowami gapiów. Obramowana strzechą i koślawymi palikami młoda ciemnoskóra kobieta kręciła korbką, która obracała klatkę z drutu: klatka, przymocowana do podstawy z drewna, wypełniona była białymi plastykowymi sześcianikami. Dziewczyna miała czarne włosy, odrzucone do tyłu i związane na karku, ubrana zaś była w czerwoną plażową suknię bez ramiączek. Przestała kręcić i sięgnąwszy do klatki na chybił trafił, wyciągnęła jeden z sześcianików. Obejrzawszy go ujęła mikrofon i krzyknęła: - LA LUNA! Przez tłum przepchnął się brodaty gość i wręczył jej kartonik, który sprawdziła przyrównując do kilku uszeregowanych na desce pudełeczek. Potem wręczyła brodatemu facetowi parę gwatemalskich banknotów. Kompozycja całej sceny gry przemówiła Mingolli do wyobraźni. Ciemnoskóra kobieta, jej czerwona suknia i tajemnicze słowa, runiczny cień drucianej klatki - wszystko to sprawiało wrażenie magiczne, jak obraz z okultystycznego snu. Część tłumu usunęła się podążając za zwycięzcą i Mingolla pozwolił, by nowi przybysze przepchnęli go do przodu. Zajął stanowisko w rogu straganu, utrzymał je mimo falowania gęstwy ludzkiej i spojrzawszy w górę dostrzegł, że kobieta uśmiecha się doń z odległości paru stóp, trzymając w wyciągniętej dłoni kartonik i ogryzek ołówka. - Tylko dziesięć gwatemalskich centów - powiedziała po angielsku z amerykańskim akcentem. Ludzie otaczający Mingollę uśmiechami i klepaniem po plecach zachęcali go, żeby zagrał. Ale nie potrzebował zachęty. Wiedział, że wygra - było to najwyraźniejsze przeczucie, jakie miał kiedykolwiek, i to głównie ta kobieta dała mu impuls. Czuł, że go przyciąga z ogromną siłą. Było tak, jakby stanowiła źródło gorąca... i nie tylko gorąca, ale także żywotności i zmysłowości; teraz, gdy znalazł się w jej orbicie, czuł, że opływa go ten żar, uświadamiając mu napięcie seksualne, jakie między nimi powstaje, a zarazem przynosząc pewność wygranej. Moc jej czaru zaskoczyła go, bowiem pierwsze wrażenie powiedziało mu, że nie jest piękna mimo swego egzotycznego wyglądu. Choć smukła, miała odrobinę zbyt szerokie biodra, a piersi, wysoko sklepione i ujęte w oddzielne miseczki obcisłego stanika, były dość małe. Rysy jej twarzy, która podobnie jak barwa skóry miała cechy Indian ze wschodu, nieco zbyt grube i zmysłowe, kłóciły się z drobną strukturą kostną, a przecież miały tyle wyrazu i były tak doskonale rzeźbione, że te dysproporcje wydawały się zaletą. Gdyby ta twarz była odrobinę pełniejsza, mogłaby należeć do jednej z owych klęczących obok tronu Kriszny służebnic, jakie widuje się na hinduskich malowidłach religijnych. Bardzo seksowna, bardzo pogodna. Ta pogoda, uznał Mingolla, nie była tylko makijażem. Sięgała głębiej. Ale w tym momencie bardziej interesowały go jej piersi. Przyjemnie wyglądały podane tak do przodu, połyskliwe od powłoczki potu. Dwie porcje rozedrganego budyniu. Kobieta machnęła kartonikiem, a on go przyjął: uproszczoną kartę do Bingo z symbolami w miejsce liter i numerów. - Powodzenia - rzekła i roześmiała się, jakby reagując na jakąś swoją prywatną uszczypliwość. Potem zaczęła kręcić klatkę. Mingolla nie rozpoznawał wielu z wywoływanych przez nią słów, ale przylgnął doń jakiś starzec i ukazywał odpowiednią kratkę, ilekroć następowały trafienia. Wkrótce kilka rzędów było niemal wypełnionych. - LA MANZANA! - zakrzyknęła kobieta, a staruszek pociągnął Mingollę za rękaw i wrzasnął: - Se gano! Kiedy kobieta sprawdzała jego kartkę, Mingolla rozmyślał o tajemnicy, jaką sobą przedstawiała. Przez swój spokój, doskonałą angielszczyznę i pochodzenie z wyższych sfer, na które dwie te cechy mogłyby wskazywać, nie pasowała do tego miejsca. Może była uczennicą, której wojna przerwała edukację... choć na to jest chyba za stara. Wnioskował, że ma jakieś dwadzieścia dwa albo trzy lata. Więc może studentka. Ale tej teorii nie uzasadniało dostrzegalne w niej obycie i rzeczowość. Patrzył, jak jej spojrzenie śmiga między kartonikiem a plastykowymi sześcianami. Spojrzenie wielkich oczu o ciężkich powiekach. Białka tak ostro kontrastowały z ciemną skórą, że aż wydawały się nienaturalne: mleczne kamienie o czarnych jądrach. - Widzisz? - powiedziała wręczając mu wygraną, około trzech dolarów, i następną kartę. - Co widzę? - zapytał Mingolla, zbity z tropu. Ale zaczęła od nowa kręcić klatką. Wygrał trzy z siedmiu następnych kart. Ludzie gratulowali mu, w zdumieniu potrząsając głowami; starzec przysunął się jeszcze bliżej, sugerując językiem znaków, że to on jest czynnikiem, któremu Mingolla zawdzięcza uśmiech fortuny. Mingolla jednak był podenerwowany. Podstawą jego rytuału była zasada drobnych cudów i choć miał pewność, że kobieta szachrowała na jego korzyść (takie, wnioskował, było znaczenie jej śmiechu, jej "A widzisz?"), choć dopisujące mu szczęście nie było prawdziwym szczęściem, jego nadmiar stwarzał zagrożenie dla reguły. Przegrał trzy karty pod rząd, ale potem wygrał dwie z czterech i zdenerwował się jeszcze bardziej. Rozważał myśl o odejściu. Co jednak, jeśli to j e s t szczęście? Rejterada może go skłócić z prawidłowością wyższego rzędu, wtrącić w kolizję z jakimś procesem kosmicznym i ściągnąć nieszczęście