... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

wikarym zrzeczenie się pretensji, które właśnie przyniosłam tej świątobliwej panience. („Odgaduję cię, szczwany łajdaku! – myślała. – Ale to nas ubezpiecza od twoich potwarzy. Co do ciebie, jeżeli przyjmiesz zrzeczenie, wpakujesz się, przyznasz się tym samym do wspólnictwa”). Nastała chwila milczenia. – Sprawy doczesne panny Gamard nie obchodzą mnie – rzekł wreszcie ksiądz opuszczając grube powieki na swoje orle oczy, aby ukryć wzruszenie. („Ha! ha! nie wpakujecie mnie! Ale, Bogu dzięki, przeklęci adwokaci nie będą rozmazywali sprawy, która mogłaby mnie poplamić. Czegoż oni chcą, ci Listomčre, że się tak płaszczą przede mną?”). – Ojcze wielebny – odparła baronowa – sprawy księdza Birotteau są mi równie dalekie, jak ojcu sprawy panny Gamard; ale, na nieszczęście, religia może ucierpieć w tym sporze. Widzę tu w tobie, wielebny ojcze jedynie mediatora, jak i ja sama działam jedynie w duchu jednania... („Nie oszukamy się nawzajem, księżulku – myślała. – Czy czujesz szpileczkę pod tą odpowiedzią?”). – Religia może ucierpieć? – rzekł wielki wikariusz. – Religia jest zbyt wysoko, aby ludzie mogli jej dosięgnąć. („Religia to ja” – myślał). Bóg nas osądzi bez omyłki, pani – dodał – uznaję tylko Jego trybunał. – Zatem, wielebny ojcze – odparła – starajmy się pogodzić sądy ludzi z sądami Boga. („Tak, religia to ty”). Ksiądz Troubert odmienił ton: – Podobno pani bratanek jeździł do Paryża? („Dowiedzieliście się tam o mnie – myślał. – Mogę was zmiażdżyć, was, coście mną wzgardzili. Przychodzicie się ugiąć”). – Owszem, proszę ojca; dziękuję, że się ojciec raczy nim interesować. Wraca dziś wieczór do Paryża, wezwał go minister, który ma dla nas wiele życzliwości i chciałby go odwieźć od zamiaru porzucenia służby. („Nie zmiażdżysz nas, jezuito – myślała – ale zrozumiałam twój żarcik”). Chwila milczenia. – Nie uważam za właściwe jego postępowanie w tej sprawie, ale trzeba wybaczyć marynarzowi, że się nie rozumie na kodeksie. („Uczyńmy sojusz – myślała. – Nic nie zyskamy na tym, aby wojować z sobą”). Lekki uśmiech księdza zginął w fałdach jego twarzy. – Oddał nam tę usługę, że nam uświadomił wartość tych dwóch malowideł – rzekł ksiądz spoglądając na obrazy. – Będą piękną ozdobą kaplicy Najśw. Panny („Wsunęłaś mi szpileczkę, masz oto dwie; skwitowaliśmy się, moja pani”). – Gdyby je ojciec zamierzał darować katedrze, prosiłabym, aby mi wolno było ofiarować ramy godne miejsca i dzieła. („Rada bym wydobyć z ciebie wyznanie, że chciałeś zagarnąć meble księdza Birotteau” – myślała). – Nie należą do mnie – rzekł ksiądz wciąż mając się na baczności. – Oto – rzekła pani de Listomčre – akt, który przecina wszelką dyskusję i oddaje je pannie Gamard. – Położyła zrzeczenie na stole. – („Widzisz, księże – myślała – jakie ja mam do ciebie zaufanie”). Godne jest ciebie, ojcze – dodała – godne twego pięknego charakteru pojednać dwoje chrześcijan. Mimo że obecnie mało interesuję się księdzem Birotteau... – Mieszka u pani – przerwał ksiądz Troubert. 41 – Już nie mieszka. („Parostwo mego szwagra i awans bratanka kosztują mnie wiele nikczemności” – myślała). Ksiądz siedział bez ruchu, ale jego spokój zdradzał najgwałtowniejsze wzruszenia. Jeden pan de Bourbonne odgadł tajemnicę tego pozornego spokoju. Ksiądz tryumfował! – Czemu tedy podjęła się pani doręczyć jego zrzeczenie – spytał party tym samym uczuciem, które każe kobiecie kazać sobie powtarzać komplementy. – Nie mogłam się obronić współczuciu. Ksiądz Birotteau, którego słaby charakter musi być ojcu znany, błagał mnie, abym poszła do panny Gamard i uzyskała za cenę jego rezygnacji... Ksiądz zmarszczył brwi. – ...Rezygnacji ze swoich p r a w, uznanych przez wybitnych adwokatów, portret... Ksiądz spojrzał na panią de Listomčre. – Portret księdza de Chapeloud – ciągnęła. – Poddaję uznaniu ojca jego żądanie... („Przegrałbyś, gdybyś chciał się procesować” – myślała). Akcent, jaki położyła na słowach: „wybitnych adwokatów”, objaśnił księdzu, że baronowa zna silne i słabe strony wroga