... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jego uwagi były... nieco zbyt oczywiste. Armia znajdowała się wówczas głównie na wschodzie i północy; duża jej część stacjonowała w pobliżu Eubulus na obecnej granicy z Bassanią, a inna, złożona głównie z najemników, broniła otwartych przestrzeni Trakezji przed barbarzyńskimi wypadami Karchitów i Vrachów, którzy ostatnio byli wyjątkowo spokojni. Gdyby senat zwlekał, strateg każdego z tych zgrupowań wojskowych mógłby się stać decydującym czynnikiem – albo cesarzem. Senat składał się z nieudolnych, roztrzęsionych, przestraszonych ludzi. Obawiano się, że jeśli nie otrzyma wyraźnych wskazówek, będzie opóźniał swe działanie. Trzej urzędnicy znajdujący się w jednej sali ze zmarłym wiedzieli o tym bardzo dobrze. – Polecę, by zawiadomiono wysoko postawione rodziny – odezwał się spokojnie Gezjusz. – Ich członkowie będą chcieli złożyć wyrazy szacunku. – Naturalnie – odparł Adrastus. – Szczególnie Daleinoi. Jeśli się nie mylę, Flawiusz Daleinus powrócił do Miasta zaledwie dwa dni temu. Eunuch był zbyt doświadczonym człowiekiem, by się zaczerwienić. Waleriusz odwrócił się już ku drzwiom. – Postępuj ze szlachetnie urodzonymi tak, jak uważasz za stosowne – rzucił przez ramię. – W Mieście jest jednak pięćset tysięcy ludzi, którzy na wieść o śmierci cesarza poczują strach przed gniewem świętego Dżada, który może zstąpić na cesarstwo pozbawione przywódcy. Zajmę się nimi. Zawiadomię prefekta miejskiego, by przygotował swoich ludzi. Cieszcie się, że w nocy nie było burzy z piorunami. Wyszedł z sali, energicznie stąpając po mozaikach zdobiących posadzkę i nie garbiąc szerokich ramion, mimo swoich sześćdziesięciu lat. Pozostali dwaj spojrzeli po sobie. Adrastus pierwszy odwrócił wzrok, by spojrzeć na zmarłego, który leżał we wspaniałym łożu, i na, wysadzanego klejnotami ptaka, siedzącego na srebrnej gałęzi obok owego łoża. Wokół panowała cisza. Po wyjściu z Pałacu Attenińskiego Waleriusz zatrzymał się w ogrodach cesarskich tylko po to, by splunąć w krzaki, i wtedy zorientował się, że do inwokacji o wschodzie słońca jest jeszcze trochę czasu. Nad wodą unosił się biały księżyc. Wiatr wiał z zachodu; Waleriusz słyszał szum morza, a wśród woni letnich kwiatów i cedrów wyczuwał zapach soli niesiony bryzą. Oddalił się od wody oświetlonej późnymi gwiazdami, minął plątaninę pałaców i budynków służb cywilnych, trzy kapliczki, budynek i warsztaty Cesarskiej Gildii Jedwabniczej, boiska, warsztaty złotników oraz absurdalnie ozdobne Łaźnie Marizjana i skierował się ku koszarom excubitores, leżącym w pobliżu spiżowych wrót, które prowadziły do Miasta. Na zewnątrz czekał młody Leontes. Waleriusz wydał mu dokładne polecenia, starannie zapamiętane jakiś czas temu, w oczekiwaniu na ten dzień. Jego prefekt wrócił do koszar i chwilę później Waleriusz usłyszał, że excubitores – jego ludzie przez ostatnie dziesięć lat – szykują się do działania. Zaczerpnął głęboko tchu, czując, jak bardzo bije mu serce, i wiedząc, jak wielkie znaczenie ma ukrycie jakiegokolwiek podniecenia. Przypomniał sobie, iż ma wysłać do Petrusa, który mieszkał poza pałacem cesarskim, wiadomość, że święty cesarz Dżada Apiusz nie żyje, że rozpoczęła się wielka gra. W milczeniu podziękował bogu, że jego własny siostrzeniec jest zdecydowanie lepszym człowiekiem niż trzej siostrzeńcy Apiusza. Zobaczył, jak Leontes i excubitores wychodzą z koszar w cienie przedświtu. Twarz miał po żołniersku obojętną. Miał to być dzień wyścigów na hipodromie, a Astorgus od Błękitnych wygrał ostatnie cztery wyścigi podczas poprzednich zawodów. Producent sandałów Focjusz założył się o pieniądze, na przegranie których nie było go stać, że główny woźnica Błękitnych wygra dzisiaj pierwsze trzy wyścigi, co da szczęśliwą siódemkę z rzędu. Poprzedniej nocy Focjuszowi przyśniła się dwunastka, a wyścigi kwadryg oznaczały, że Astorgus będzie powoził dwunastoma końmi; jeśli dodać jedynkę i dwójkę, tworzącą tę dwunastkę... znów otrzyma się trójkę! Gdyby wczorajszego popołudnia Focjusz nie zobaczył ducha na dachu kolumnady stojącej naprzeciwko jego warsztatu, byłby zupełnie spokojny o swój zakład. Zostawił żonę i syna śpiących w mieszkaniu nad warsztatem i ostrożnie – wiedział, że ulice Miasta są nocą niebezpieczne – zmierzał do hipodromu. Do wschodu słońca było jeszcze daleko; biały, ubywający księżyc wisiał na zachodzie nad morzem, unosząc się nad wieżami i kopułami kompleksu cesarskiego. Focjusz nie mógł sobie pozwolić na opłacanie za każdym razem miejsca siedzącego, nie mówiąc już o miejscu w zacienionej części trybun. W dniu wyścigu mieszkańcom miasta rozdawano tylko dziesięć tysięcy darmowych miejsc. Ci, którzy nie mogli kupować, czekali. Kiedy Focjusz przybył pod majaczącą w mroku bryłę hipodromu, na otwartym placu znajdowały się już trzy czy cztery tysiące widzów. Sam pobyt w tym miejscu przyprawiał go o dreszcz emocji, odpędzający resztki senności. Pośpiesznie zdjął swoją zwykłą, brązową tunikę i przebrał się w wyjętą z worka błękitną. Dzięki ciemności nikogo nie zgorszył. Dołączył do grupki podobnie ubranych osób. W tym jednym uległ żonie po pobiciu przez Zielonych dwa lata temu podczas szczególnie gwałtownego sezonu letniego: dopóki nie znalazł się w stosunkowo bezpiecznym towarzystwie innych Błękitnych, nosił strój nie rzucający się w oczy