... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
„Pierwszego spotkałem Wintersa. Był skonany. Zameldowałem mu o swoim przybyciu. Coś tam bąknął i tyle od niego usłyszałem. Spodziewałem się większego entuzjazmu na mój widok, ale czegóż wymagać od człowieka w tak ciężkim stresie”. Żołnierze gratulowali sobie nawzajem, opowiadali o tym, czego dokonali, próbując z cząstkowych relacji stworzyć jakiś obraz wydarzeń. Byli zwycięzcami, S.L.A. Marshall, Night Drop - The American Airborne Invasion ofNormandy, Boston 1962, s. 281-286. Marshall doczekał się bardzo krytycznych recenzji po ukazaniu się tej książki, zwłaszcza ze strony weteranów. Jako kolega po fachu chciałbym stanąć w jego obronie. Nie jest łatwo opisywać rzetelnie i zgodnie z prawdą przebieg wydarzeń, w których się nie brało udziału, jedynie na podstawie często sprzecznych meldunków i relacji uczestników. Historycy wojskowości robią w takich przypadkach, co mogą. szczęśliwymi, dumnymi, zadowolonymi z siebie zdobywcami. Ktoś znalazł piwniczkę z jabłecznikiem. Butla krążyła z rąk do rąk. Kiedy dotarła do Win-tersa, ten zdał sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo dokucza mu pragnienie i jak bardzo potrzebuje czegoś, co by go rozruszało. Wziął butlę i pociągnął tęgi haust, wprawiając w zdumienie swoich żołnierzy, bo był to pierwszy alkohol, jaki wypił w życiu. „Myślałem, że od tego zwolni gonitwa myśli przewalających mi się pod czaszką, ale nic z tego nie wyszło”. Wkrótce zameldował się także porucznik Welsh, który większość nocy walczył wraz z żołnierzami 82 DPD. W plecaku dźwigał zapasowy spadochron, który od tej pory przez całą kampanię normandzką wszędzie ciągał ze sobą. „Miałem go zamiar wysłać Kitty, zęby uszyła sobie z niego suknię na nasz ślub, który planowaliśmy zaraz po wojnie”. Ogień z broni maszynowej, dochodzący od strony żywopłotów za majątkiem Brecourt, nasilał się z każdą chwilą. Winters kazał obsługom karabinów maszynowych odpowiadać własnym ogniem nękającym, zęby tamci nie czuli się zbyt pewnie za ufortyfikowanym żywopłotem. Malarkey miał swoją lufę od moździerza i kilkanaście granatów do niego, ale bez płyty oporowej. Mimo to wbił lufę w ziemię i podtrzymując ręką, wystrzelił dwanaście „ogórków”. Po chwili przyłączył się do niego będący w identycznej sytuacji Guarnere. Potem przekonali się, jak celny był ich ogień - prawie każdy granat był celny. Winters skomentował: „To rodzaj biegłości, której nie można się po prostu nauczyć. To jakiś, bo ja wiem, dar boży, czy coś w tym rodzaju”. Kiedy Malarkey skończył swoją kanonadę, lufa wbiła się odrzutem w ziemię niemal po wylot. Stary francuski rolnik przyniósł mu łopatę i pomógł ją wykopać. Niedługo potem przez La Grande-Chemin zaczęli przechodzić pierwsi żołnierze 4 DP z plaży. Welsh zapamiętał „twarze pierwszych piechociarzy idących z plaży, kiedy rzygali na widok poskręcanych i zrytych kulami zwłok naszych i niemieckich poległych”. Kompania liczyła wówczas około pięćdziesięciu żołnierzy. Nikt nie wiedział, co się stało z porucznikiem Meehanem, Winters był de facto dowódcą kompanii. Na stanowiska kompanii przybył porucznik Nixon, prowadząc cztery Sherma-ny. Kazał Wintersowi wskazywać im cele do ostrzału, a potem z ich wsparciem zaatakować. Winters wdrapał się na pancerz i powiedział dowódcy czołgu: - Chcę, żebyś położył ogień wzdłuż tego i tamtych żywopłotów. Potem przenieście ogień na zabudowania majątku i walcie do wszystkiego, co się jeszcze będzie odzywało. Czołgi ruszyły naprzód z rykiem silników i klekotem gąsienic. Dla czołgi-stów to była premiera, tak samo jak bateria okazała się chrztem bojowym dla kompanii E. Nareszcie mogli się wyżyć, sprawdzić, czy miesiące ciężkiej pracy przyniosą efekty i wypróbować broń w walce z prawdziwym przeciwnikiem, a nie papierowymi i drewnianymi tarczami. Mieli w czołgach pełną jednostkę ognia do armat kalibru 75 mm, do wielkokalibrowych karabinów maszynowych kalibru 12,7 mm i do obu karabinów maszynowych kalibru 7,62 mm, w które był uzbrojony każdy z czterech czołgów, a zabrali jeszcze na pancerze dodatkowe skrzynki z nabojami. Teraz mogli się wreszcie zabawić, więc nie żałowali amunicji. Porucznik Welsh wspomina: „Rozwalili te cholerne żywopłoty w drobne kawałeczki. Myśleliśmy, że już nigdy nie przestaną strzelać”. Wczesnym popołudniem zabudowania majątku były w rękach spadochroniarzy. Z dworu wyszła rodzina właścicieli, prowadzona przez pułkownika de Vallavieille, weterana poprzedniej wojny. Za pułkownikiem szła jego żona i dwaj nastoletni synowie, Louis i Michel, a dalej kilku Niemców, którzy woleli się poddać, niż odskoczyć z resztą obrońców. Jeden z rozgorączkowanych Amerykanów strzelił Michelowi w plecy, biorąc go za przebranego w cywilne ubranie Niemca czy francuskiego kolaboranta. Chłopiec na szczęście przeżył, choć przez sześć miesięcy dochodził do siebie w szpitalu w Anglii, dokąd trafił jako pierwszy Francuz ewakuowany z plaż odcinka Utah. Pomimo tego pożałowania godnego wypadku bracia blisko zaprzyjaźnili się z żołnierzami kompanii E. Michel był potem burmistrzem Ste-Marie-du-Mont i założycielem muzeum upamiętniającego lądowanie na odcinku Utah. Późnym popołudniem Niemcy wycofali się z Ste-Marie-du-Mont. Kompania E i reszta 2 batalionu weszły do miasta, a potem ruszyły do oddalonej o dwa kilometry na południowy wschód i liczącej sześć domów wioski Culoville, gdzie Strayer rozłożył się z dowództwem batalionu. Winters rozlokował swoich ludzi na noc, rozmieszczając na przedpolu czujki. Żołnierze rozpakowali racje K i zajęli się przygotowywaniem posiłku. Sam Winters wybrał się z patrolem. Niedaleko od wsi usłyszał zbliżający się odgłos kroków na kostce brukowej. Stukot podkutych gwoździami butów świadczył jednoznacznie o tym, że to Niemcy. Winters skoczył do rowu, a chwilę później tuż koło niego przeszła drużyna niemieckiej piechoty. Wyraźnie czuł charakterystyczny zapach Niemców, o którym wspomina wielu weteranów Normandii: mieszaninę zapachu przepoconej skóry i tytoniu. Porucznik pamięta, jak pomyślał wtedy, że to trochę za bliski kontakt jak dla niego i wrócił do wsi. Porucznik Welsh chodził wśród śpiących ludzi i nie mógł się opędzić od wzniosłych myśli: „Przez cały dzień wszyscy widzieli i czuli śmierć wszędzie wokół siebie, ale nawet im do głowy nie przyszło, ze ona może mieć coś do nich. Nie przyjechali się tu bać. Nie przyjechali tu zginąć. Przyjechali tu zwyciężyć”. Lipton przed snem przypomniał sobie dyskusje z sierżantem Murrayem w noc poprzedzającą skok, kiedy rozmawiali, jak to będzie wyglądać i co mają robić w różnych sytuacjach. „Zasnąłem myśląc, jak jestem wdzięczny i zadowolony, ze ten dzień przeszedł tak, jak przeszedł”