... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Pani Mioduszewska znała nasze dzieci i opowiadała mężowi, jak czasem bawiła się z Jackiem przed blokiem i pomagała mu robić babki z piasku. Wobec długiej wędrówki o głodzie i chłodzie, przy ciężkiej chorobie męża, nasza podróż w wagonach wydawała mi się bajką. On pił wodę z kałuż, my miałyśmy mleko i kakao, oni jedli korzonki i piórka zbóż, ślimaki i żaby, a my konserwy. Jakże różne były nasze drogi do wolności! W naszym wagonie nikt nie umarł, do nikogo nie strzelano; oni słali drogę trupami. Listy od męża przychodziły prawie codziennie. Pisał, że czuje się lepiej, że korespondencja z nami jest jego jedyną radością. Dotąd czas spędzał leżąc nieruchomo na łóżku, wpatrując się w sufit, słuchając postękiwań chorych. Opisywał atmosferę szpitalną, opowiadał o kolegach z sąsiednich łóżek, o pielęgniarkach polskich i szwedzkich, lekarzach, słowem, rozmawiał z nami 155 i dzielił się myślami. W jednym z listów pisał o śmierci kolegi, który zmarł w dwudziestym pierwszym roku życia. Na kilka dni przed śmiercią dostał list od rodziców z Polski, którzy radowali się, że żyje, pisali, z jakim utęsknieniem czekają na jego powrót. Był w szpitalu jednym z pierwszych, który dostał list z kraju — ostatni list w swoim życiu. Mąż pisał o rozpaczy pani Lucyny Mioduszewskiej, na której rękach zmarł ów chłopiec. Przez wiele dni była zupełnie wytrącona z równowagi. Traktowała oma chorych jak matka. W dzień czy w nocy, na dyżurze czy po, zjawiała się na sali i doglądała swych podopiecznych, z wyjątkowym oddaniem pielęgnowała mego męża. W listach piisał o swej wdzięczności dla niej i dla szwedzkiej pielęgniarki, Margaret Eckerdal, oraz dla kuraitorki szpitala, pani Stiny Ber-gengrenn z Halsingborga. W sierpniu dostałam od męża karjtkę z zawiadomieniem, że nastąpiła segregacja chorych i że część pacjentów, wśród nich i jego, przewieziono do szpitala w Kalmarze. Wreszcie mąż napisał, że zaczyna już chodzić. Wprawdzie musi się opierać na laskach i na ramieniu kolegi lub pielęgniarki, ale odbywa już krótkie spacery po sali. Pisał, że nie może doczekać się dnia, kiedy nas zobaczy. Wiadomość o powracającej władzy w nogach była dla mnie niezwykle radosna. Rozpoczęłam starania o zezwolenie na wy- 156 jazd. Nie trwało to długo i 26 sierpnia dostałyśmy z Ewusią dwa bilety na bezpłatną podróż oraz pismo zawierające krótką informację o nas, jako o nie znających języka, i prośbę, aby kierować nas do szpitala. Pierwsze spotkanie Jacek pozostał pod opieką Andrzeja, a my z głośno bijącymi sercami wsiadłyśmy do pociągu. Droga była daleka. Pociąg mknął, a nam wydawało się, że się wlecze. Dojechałyśmy wieczorem. Zatrzymywałam przechodniów i pokazywałam owo pismo, a oni kierowali nas odpowiednimi ulicami. Po drodze kupiłam trochę owoców i kwiatów. Wreszcie stanęłyśmy przed szkołą, w której mieścił się szpital dla byłych więźniów. Minęłyśmy bramę, dziedziniec i znalazłyśmy się w budynku. Zwróciłam się do przechodzącej pielęgniarki i pokazałam jej pismo. Odniosła się do nas bardzo serdecznie, zaprowadziła na piętro i poprosiła, żeby chwilkę zaczekać, bo musi chorego przygotować na ten radosny moment. Dowiedziałam się później, że w szpitalu wiedziano, iż jedziemy, bo kuraitor naszego obozu skontaktował się telefonicznie z naczelnym lekarzem. Nic jednak nie powiedziano mężowi, chcąc mu sprawić niespodziankę. dPrzygotowywainie" trwało dłuższą chwilę 157 i niecierpliwiłyśmy się trochę. Wreszcie pielęgniarka zaprowadziła nas na salę. Rozejrzałyśmy się i na jednym z łóżek Ewa ujrzała tatusia, wspartego łokciami o poduszki. Wpatrzony był w drzwi i kiedy nas zobaczył, rozjaśniły mu się oczy. : Stwierdziłam, że wygląda dobrze, nawet bardzo dobrze. Doskonale odżywiony i pielęgnowany, przychodził do sieibie szybko. Był ogolony i to go odmładzało. Dotykałam go, aby przekonać się, że nie śnię. Opowiedział nam, jak go przygotowano na naszą wizytę. Obudził się na krótko przed wejściem siostry. Zauważył, że na stoliku przed naszymi fotografiami, które dostał jeszcze w Halsingborgu i z którymi się nie rozstawał, stały świeżo przyniesione kwiaty. Kiedy weszłyśmy z Ewusia, pielęgniarki ulotniły się i dopiero później mógł im podziękować. Siedziałam na krześle obok łóżka, Ewusia ulokowała się w nogach. Mijały godziny, a my wciąż rozmawialiśmy. Wreszcie zrobiło się późno i trzeba było pomyśleć o noclegu. Kiedy już'zbierałyśmy się do wyjścia, przyszła siostra i powiedziała, że pokój gościnny jest dla nas przygotowany. Dziś już żadnych wizyt lekarskich nie będzie i możemy cieszyć się sobą do woli. Zjedliśmy więc razem kolację, pogawędziliśmy jeszcze trochę i poszliśmy spać. 158 Byłyśmy u męża dwa dni. Ja przesiedziałam przy nim cały czas, Ewusia robiła wypady do miasta. Kupowała dla tatusia papierosy, papier listowy i pocztówki. Wyjeżdżałam z żalem, że musimy się już rozstać, ale i z radością, bo widziałam, że mąż wraca do zdrowia. Wszystkie te przeżycia pozostawiły jednak trwały ślad, bo mąż już nigdy nie wrócił do zdrowia. Wprawdzie do 1960 roku pracował jeszcze jako leśnik w Nowej Wsi, ale ciągle musiał się leczyć. W 1961 roku zmarł. Sjóarp W początkach września zostałam wraz z dziećmi przeniesiona do obozu w Sjóarp. Obóz w Sunhuijtsbrunn miał być etapami likwidowany. Wiele osób zdrowych zgłaszało się do pracy i nasz stan ilościowy malał. Wioska była pięknie położona — na pagórkowatym terenie, wśród lasów i jezior. Główna willa i dwie sąsiednie były już zajęte, otrzymałam więc mieszkanie w domu obok. Dom był krzepki, solidnie zbudowany. Pamiętał chyba bardzo dawne czasy. Nasz pokój był duży, pośrodku stały dwa filary, na których ulokowaliśmy huśtawkę dla Jacka. Umeblowanie było skromne, typowo wiejskie, lecz ze wszystkimi koniecznymi sprzętami. Jedyna jego wada to to, że był ciemny. Słońce zaglądało tu tylko w pewnych godzinach 159 dnia, bo dostępu broniły mu drzewa, które rosły w ogrodzie, i małe okna. Dla nas nie było to zmartwieniem, bo prawie cały dzień przebywaliśmy na powietrzu albo w głównej willi, gdzie była świetlica i sala jadalna. Do domu ^wracaliśmy tylko spać. Gospodarze domu, w którym zamieszkaliśmy, bardzo przypadli do serca Jackowi i szybko zawarł z nimi przyjaźń. Polubił pracę na roli, chętnie chodził do stajni i obory, jeździł w pole z gospodarzem