... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Cokolwiek oznacza tu słowo „dzikie". Nigdzie ani śladu domów, dróg, ludzi. Może wszystko jest tu dzikie. To dzięki muzyce Joey nie czuła strachu. Muzyka była te- raz wszędzie, wyraźnie bliższa, nadal jednak nie dająca się zlo- kalizować. Ustawicznie falowała i łagodniała, nawet tutaj, ra- dosna, nieodpowiedzialna, jakby musując wydobywała się z ka- mieni, niczym odgłos wiosny; jakby ćwierkając podnosiła się z trawy i ziemi, niczym owad-rzępoła; jakby padając na Joey kroplami deszczu. Joey odłożyła na później wszystko prócz mu- zyki, aby z czasem to sobie uporządkować, rozejrzała się szyb- ko i po paru falstartach wreszcie postanowiła iść w stronę łąki, z dala od drzew. Tam lepiej ją usłyszę, dokładnie namierzę. Znaj- dę ją. Chce, żebym ją znalazła. Zapuściła się na łąkę, w ślad za muzyką, brodziła w trawach zielonych niczym morze, sięgających do łydek, i przystawała, aby się przyjrzeć kwiatom podobnym do długich pomarańczo- wych jęzorów i połyskliwych hebanowych guzików, gdy wtem muzyka raptownie ucichła. Wstrząs był nieomal fizyczny; Joey wykonała obrót i oszalałym wzrokiem potoczyła dokoła. Cień, ciężki i zimny jak wąż, dotknął jej karku. Sama szeroka łąka jakby się cofała, kuliła przed nią z każdej strony, ciemniała wszędzie tam, gdzie spojrzała Joey, która stała okropnie narażona na obserwację ze strony czegoś niepojętego. Cień sunął za szybko i za wysoko nad jej głową, toteż pewna by- ła tylko tego, że rzuca go mnóstwo małych skrzydlatych stworzeń - ale to nie ptaki, to nie ptaki -i że one gwarzą ze sobą w locie, wy- dając cichy, zimny klekot. Joey zawróciła i pobiegła pod drzewa. Cień również zawrócił, prawie natychmiast; bez oglądania się do tyłu czuła ciemny wir na skórze. O Boże, nie należało się ruszać, dostrzegły mnie. Miękka trawa czepiała się teraz jej cięż- kich butów, pomarańczowo-czarne kwiaty chwytały ją za nogi i kostki, a za jej plecami zimna paplanina rozbrzmiewała coraz bliżej, gdy tymczasem niebieskie drzewa sprawiały wrażenie odległych jak zawsze. Głowę Joey wypełniał okropny dźwięk. Potykała się co krok, zataczała, rozpaczliwie usiłując zachować równowagę; oddychanie upodobniło się do połykania ognia. Czuła, że cień ukośnie pada jej na serce. Ostatnim susem dała nura w inny cień, opiekuńczy, słodko pachnący, i runęła na twarz. Poderwała się momentalnie, zata- czała jeszcze przez parę jardów i znów upadła. Nawet wtedy, uczepiona korzeni drzew, podciągała się w górę, gdy wtem ja- kiś głos powiedział jej do ucha: - Nie ruszaj się, córko. Bądź całkiem nieruchoma. - Przez chwilę Joey sądziła, że ścigający ją dźwięk przeobraził się w sło- wa, one zaś będą zapewne ostatnimi, jakie usłyszy. Ale głos mó- wił: - Drzewa powinny je zatrzymać - i uświadomiła sobie, że nie ma w nim wygłodniałego klekotu, mrożącej krew w żyłach zapalczywości. Nieco burkliwie wyjaśnił: - One nie lubią drzew - a kiedy zaczęła podnosić głowę, rozkazał: - Leż! Bez ruchu! Joey znieruchomiała posłusznie, choć w oczy napchało jej się pełno ziemi, a korzeń boleśnie dźgał ją w bok. Cień cofał się z wolna - czuła go, a w górze wciąż słyszała gniewny szcze- biot, podobny do trzasku piorunów. Kiedy lekko poruszyła uwię- zionym ramieniem i głos jej nie upomniał, ośmieliła się spojrzeć w stronę, skąd dochodził. Zrazu nic nie widziała, choć w nos za- czął ją szczypać ostry zapach, absurdalnie znajomy, zapach świe- żo wymytych szkolnych ubikacji. Potem go zobaczyła. Był o głowę czy więcej niższy od Joey i tak idealnie paso- wał do ilustracji oglądanych w zbiorach mitów, że musiała po- wstrzymać śmiech równie nagły jak kichanie. Uśmiechnął się do niej krzywo, przy czym między pokrytymi zarostem warga- mi błysnęły prostokątne, uwalane jagodami zęby. Jego brunat- na, trójkątna twarz różniła się od ludzkiej spiczastymi uszami - naprawdę spiczastymi, znacznie bardziej niż uszy Indyga - i żółtymi kozimi oczami o wąskich, poziomych źrenicach. Miał kozie nogi zakończone racicami, zupełnie jak w książce, z usta- wioną pochyło do tyłu, wyraźną pęciną tam, gdzie u człowieka powinno być kolano