... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Nie tak ostro, nie tak ostro! — przestrzegł go stary. — Kaeso ci nie dopłaci ani sestercji, jeżeli się na śmierć za pracujesz! 478 — A Vobiscus nas będzie poganiał, żebyśmy się uwijali tak samo jak ty — dodał pracujący opodal kulawy człowiek. — Nie ma w świecie lepszych melonów! — stwierdził Marcellus ocierając pot z czoła. — Przyjemnie pracować przy czymś, co jest najlepsze w świecie! Nie każdemu zdarza się takie szczęście. Słońce, błękitne niebo, wspaniałe góry i wspa niałe melony! — Zamknij się wreszcie! — ofuknął go gburowaty chłopak. — Daj mu spokój, niech mówi — odezwała się stara dwudziestolatka. — Melony są naprawdę dobre. Nie wiadomo dlaczego wszyscy się roześmieli na różne tony i nastrój wśród strudzonych robotników trochę się poprawił. W tej samej chwili od strony bramy ukazał się nadzorca, więc zbieracze melonów z ostentacyjną gorliwością zajęli się pracą. Vobiscus zatrzymał się przy Marcellusie i ruchem głowy wskazując willę oznajmił szorstko: — On cię wzywa. Marcellus podniósł swój naładowany kosz i przerzucił kilka melonów do kosza starego mężczyzny, a kilka da! wynędzniałej dziewczynie, która odpłaciła mu niemal ładnym uśmiechem. Przechodząc wzdłuż szeregu robotników rozdawał swoje melony, a kilkanaście ostatnich podarował grubiańskiemu chłopakowi, który przedtem drwił z niego. Ponury gbur przyjął podarek z zakłopotaniem. — Wrócisz do nas? — spytał stary. — Mam nadzieję, że mi się to uda, panie — odparł Marcellus. — Spodobała mi się i robota, i towarzystwo. — Oho, awansowałeś na pana! — zakpił gbur. Hałaśliwy wybuch śmiechu skwitował ten dowcip. Tylko dziewczyna nie przyłączyła się do ogólnej wesołości. — Co cię ugryzło, Metello? — spytał ją dowcipniś. — Przykro mi, że wyśmiewacie człowieka, który okazał nam trochę szacunku. Odchodząc Marcellus mrugnął do niej z uznaniem; twarz dziewczyny rozjaśniła się i rumieniec oblał jej spalone od słońca policzki. Kilkanaście par oczu odprowadzało go spojrzeniem, kiedy oddala! się wraz z Vobiscusem, który stojąc nieco na uboczu ze zniecierpliwieniem obserwował całą tę scenę. — Myślałby kto, że przyszli tu na zabawę — mruknął. — Zbiorą więcej melonów, jak trochę przy tym pożartują — odparł Marcellus. — Czy nie uważasz, że ludzie pracują lepiej, kiedy są zadowoleni? 479 — Nie wiem — rzekł Vobiscus. — Nigdy nie widziałem, żeby ktoś harując był zadowolony. — Przyspieszył kroku. — Radzę ci nie marudzić. Kaeso nie lubi czekać. — Tak samo jak ja nie lubię być poganiany — sucho odparł Marcellus. — Nie znasz naszego Kaeso — ze złowieszczym chichotem powiedział Vobiscus. — On woli głaskać konie niż ludzi. — Trudno mi w to uwierzyć — rzekł Marcellus. Zarzucił stary worek na ramię i wyszedł na gościniec; raz jeszcze popatrzał na piękny szczyt górski, nim ruszył ku willi. Marcellus zastał Apiusza Kaeso pochylonego nad stołem; właściciel plantacji ostentacyjnie udawał, że jest pogrążony w pracy, i nie raczył podnieść wzroku. Marcellus stojąc przed nim czekał, jak mu się zdawało, bardzo długo, aby Kaeso go zauważył, wreszcie podszedł do okna i wyjrzał na kwiatowy ogród. — Więc powiadasz, że jesteś pisarzem? — szorstko krzyknął Kaeso. — Nie, panie! — Marcellus z wolna wrócił przed stół. — Twój nadzorca pytał, czy umiem pisać, czytać i rachować; to umiem, ale nie jestem z zawodu pisarzem. — Hm. Ile żądasz? — Sam, panie, ocenisz, ile będą dla ciebie warte moje usługi. Przyjmę płacę, jaką uznasz za słuszną. — Twojemu poprzednikowi płaciłem dziesięć sestercji, no i dawałem mu utrzymanie. — Wydaje mi się to bardzo mało, ale jeśli nie stać cię, panie, na więcej... — Nie o to chodzi, na co mnie stać — przerwał mu Kaeso z emfazą — ale o to, za ile zgodzisz się pracować. — Myślę, że dumny i bogaty człowiek, taki jak ty, panie, nie chciałby przyjąć części mojej pracy w prezencie. Sądząc z tego, co przedtem mówiłeś, gardzisz żebrakami. Może cię źle zrozumiałem? Kaeso, opierając się splecionymi ramionami o stół, wychylił naprzód głowę i spojrzał gniewnie w spokojną twarz Marcel-lusa. Zdawało się, że wybuchnie, ale w ostatniej chwili zmienił taktykę. — Dam ci dwadzieścia sestercji — mruknął — ale muszę cię uprzedzić — stopniowo podnosił głos do krzyku — że nie będę tolerował nieróbstwa ani błędów, ani... 480 — Przepraszam, panie, ale ja też muszę cię o czymś uprze dzić — chłodno przerwał mu Marcellus. — Masz zwyczaj krzyczeć na ludzi. Nie wierzę, aby terroryzowanie słabszych, którzy nie mogą się bronić, sprawiało ci przyjemność. Po prostu przyzwyczaiłeś się do tego, ale to wstrętny zwyczaj. Nie zniosę go. Umówmy się, że w stosunku do mnie, panie, nie będziesz sobie na krzyki pozwalał. Kaeso grzbietem dłoni potarł dolną szczękę. — Nikt nie ośmielił się nigdy odzywać do mnie w ten sposób — mruknął tłumiąc gniew. — Nie pojmuję, dlaczego tobie na to pozwoliłem. — Chętnie ci to, panie, wyjaśnię! — Marcellus położył płasko obie dłonie na stole i nachylił się z poufnym uśmiechem. — Zgromadziłeś wielki majątek i masz władzę, ale nie czujesz się zadowolony. Czegoś ci brak, czegoś więcej pragniesz. Nie jesteś pewny, co to takiego, ale podejrzewasz, że ja wiem. Dlatego wezwałeś mnie tu z powrotem. — Posłałem po ciebie — odparł Kaeso potrząsając wojow niczo głową — bo pilnie potrzebuję pisarza. — Ja nie jestem pisarzem, a ty, panie, znowu krzyczysz — odparł Marcellus odsuwając się ku drzwiom. — Daruj, ale chciałbym wrócić na plantację melonów. Spotkałem tam bardzo sympatyczne towarzystwo. — Towarzystwo? Co ty gadasz? Banda brudnych, leniwych złodziei! — Nie są tacy z natury — powiedział Marcellus. — Gdyby nie skrajna bieda i ciężka, nudna praca, byliby zapewne schludni, pracowici i uczciwi. Tak samo jak ty, panie, mógłbyś być uroczym człowiekiem, gdybyś nie miał okazji do tyranizo wania ludzi. — Powiedz no, przybłędo — huknął Kaeso — czy masz zamiar bałamucić tych próżniaków i wmawiać im, że są niesprawiedliwie traktowani? — Nie! Człowiekowi, który w pocie czoła haruje od świtu do wieczora za trzy sestercje, nie trzeba tłumaczyć, że dzieje mu się krzywda, bo sam wie to najlepiej. — Aha! Więc uskarżają się, co? — Nie przede mną, panie. Kiedy odchodziłem, byli nawet w dość wesołym nastroju. — Hm... Z czegóż mogli się cieszyć? — Kaeso wstał odpychając krzesło. Otworzył stojącą w kącie wysoką skrzynię, wyjął z niej gruby plik papirusów i całe naręcze zwojów. Cisnął to wszystko na stół i wskazując Marcellusowi rozkazał: — Siadaj! Weź do ręki trzcinę, a ja będę ci dyktował, jak masz odpowiadać na te listy. To są zamówienia od kupców i wielkich domów w Rzymie. Na melony, winogrona i gruszki. Czytaj mi je, a ja ci powiem, co masz na każde odpisać