... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zauważyłem, że robił to niezwykle ostrożnie. Odeszli w stronę luzaka prowadzonego przez trzeciego z przybyszy. – Przejmujemy twojego... więźnia. – Welrode znowu lekko się uśmiechnął przy ostatnim słowie. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? Zastanawiałem się, jak długo jeszcze trwałoby moje życie, gdybym stwierdził, że owszem, mam coś przeciwko takiemu rozwiązaniu sprawy. Ha, zapewne nie dłużej, niż lot bełtu wystrzelonego z kuszy. Jak się jednak domyślacie, moi mili, nie zamierzałem sprawdzać odporności Arnolda Welrode na podobnie wymyślne żarciki. – Oczywiście, że nie – odparłem. – Jestem zobowiązany. – Och nie, Mordimerze. – Zamachał dłońmi. – To my jesteśmy szczerze zobowiązani. Bardzo pomogłeś nam w tej niewdzięcznej i, nie ukrywajmy tego – podniósł znacząco palec – i nie bójmy się otwarcie powiedzieć: wielce zagadkowej sprawie. Do czasu manifestacji demona, która odbyła się w twojej obecności, nie byliśmy pewni, co do właściwej istoty problemu. Mamy nadzieję, że złożysz drobiazgowy raport Jego Ekscelencji ze szczególnym uwzględnieniem faktu, iż pojawił się nowy rodzaj szatańskiego sługi, sam chyba przyznasz, bardzo niebezpieczny... – westchnął. – Ta wiedza z całą pewnością przyda się innym inkwizytorom, którzy być może nie mieliby tyle miłej Bogu dociekliwości i cierpliwości co ty. A z tego powodu ich święty zapał mógłby zostać wykorzystany w złym celu. – Uczynię, co tylko w mojej mocy, aby w pełni przedstawić niebezpieczeństwo – powiedziałem. – Którego istota, jak mniemam, została ci już dogłębnie przedstawiona, nieprawdaż? – Poddałam jedynie pewne myśli – wtrąciła Karla. – A mistrz Madderdin okazał się na tyle bystry, by samodzielnie odpowiedzieć na wszystkie pytania. – Z całą pewnością, właśnie tak sądziłem. – Pokiwał głową Welrode i wydawał się być zadowolony, niczym nauczyciel, którego uczeń właśnie wykazał się bystrością umysłu. – Spieszę cię jednak poinformować, Mordimerze, że w Amszilas nie zapomniano o twoich błędach... – Jego głos stwardniał. Skinąłem tylko głową, gdyż cóż innego mogłem uczynić. Nie tak dawno temu zawiodłem zaufanie i dałem umknąć wyznawcom demona żądającego przerażających ofiar. Nie wiedziałem, czy Inkwizytorium wyśledziło już winnych, i nie zamierzałem się o to dopytywać, skoro nikt nie zamierzał dać mi szansy prowadzenia poszukiwań oraz odkupienia błędów. – Ale je wybaczono – dodała niespodziewanie Karla. – Czy tak, pani? – Welrode przez moment wydawał się zaskoczony jej słowami. – Ha, wybaczono – powtórzył, jakby smakując to słowo i starając się zrozumieć jego sens. – No cóż, skoro tak mówisz – dodał. Potem obrócił się do tyłu, w jej stronę: – Czy możemy już jechać? – Owszem – odparła Karla i uśmiechnęła się do mnie. – Do zobaczenia, Mordimerze, a mówię „do zobaczenia”, gdyż wierzę, że jeszcze się spotkamy... – Baa! – Rzucił głową Welrode, jakby z niedowierzaniem. – Ależ tak, Arnoldzie. – Spojrzała w jego stronę. – Spotkamy się, gdyż w sercu naszego przyjaciela płonie szczery ogień, a o to niełatwo w naszych podłych czasach. Żar prawdziwej wiary pomoże mu w ciężkich chwilach, które nadchodzą – urwała na chwilę, a wszyscy milczeli, gdyż jej głos nabrał niezwykłej, hipnotyzującej mocy. – Które nadejdą szybciej niż się spodziewamy. A wtedy zahuczą Boże topory i oddzielą chore konary od zdrowego pnia... Patrzyła wprost na mnie, a ja nie miałem sił, by wytrzymać jej wzrok, i opuściłem oczy. – Nadchodzi czas próby, w którym wielu zaprze się po trzykroć, wielu wraz z Panem poniesie Jego krzyż, a wybrani sięgną również po Jego miecz – mówiła, a ten głos wydawał się sięgać do samego dna duszy. Długą chwilę wszyscy milczeli, jakby wsłuchując się w jej słowa, które przecież dawno już przebrzmiały. A potem dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i urok prysnął. – Jedźmy – rzuciła wesoło. – I nie kłopoczmy się dniem, który dopiero nadejdzie! Przyglądaliśmy się, jak odjeżdżają, a kiedy zniknęli nam z oczu za drzewami, Drugi ruszył się w siodle i splunął pod kopyta konia. – Co oni, niby, spalą ją, no bo jak? – zapytał. – Oczywiście, bliźniak – odparłem. – Oczywiście. Wszyscy my bowiem jesteśmy synami światła i synami dnia. Nie jesteśmy synami nocy ani ciemności. Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi. św. Paweł, I list do Tesaloniczan Maskarada Spoglądałem na twarz Jezusa o Podwójnym Obliczu. Tę o twardych rysach i zawziętą, na którą nachodził żelazny nosal hełmu. Jezus trzymał w dłoniach miecz, zwrócony ostrzem w stronę ławy, na której siedziałem, a jego napierśnik błyszczał srebrem. Drugie oblicze naszego Pana – bolesne i pokorne, z czołem przystrojonym Koroną Cierniową – schowane było w głębokim cieniu kościelnej nawy. Siedziałem może nie tyle pogrążony w pobożnych rozmyślaniach, ile szukając w kamiennej sali ochłody przed panującym na zewnątrz upałem. Do pokornej modlitwy nie są mi bowiem potrzebne kościoły, a imię Pańskie można równie dobrze wychwalać w każdym innym miejscu (a może i nawet dobrze to robić w miejscu maksymalnie odległym od najbliższego księdza...). Ten kościół był jednak, o dziwo, niemal pusty i tylko staruszek w czarnym habicie gasił świece płonące przy ołtarzu i kapiące żółtymi, grubymi łzami wosku. W pewnym momencie usłyszałem jednak stukot twardych podeszew na kamiennej posadzce i kątem oka ujrzałem idącego wzdłuż ław człowieka w obfitym, ciemnym płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem. Który to płaszcz, zważywszy żar lejący się z nieba, był co najmniej niecodziennym ubiorem. Przybysz miał czarną, przyciętą w szpic bródkę z pasmami siwizny i bystre oczy szpiega. Zbliżył się do mnie zdecydowanym krokiem. – To wy jesteście inkwizytorem? – zagadnął, a jego głos rozbrzmiał echem w pustym kościele. Odczekałem chwilę, przeżegnałem się i obróciłem wzrok na niego. – A jeśli tak? – odrzekłem pytaniem na pytanie. – W takim razie mam dla was robotę. Jestem, jak wy to nazywacie, czarownikiem, czyli mówiąc innymi słowy: mistrzem sztuk tajemnych – dokończył z wyraźną satysfakcją oraz dumą w głosie i złożył ramiona na piersiach, patrząc na mnie z góry. Spotykałem już różnych ludzi. Również takich, którym wydawało się, że są białymi królikami, szczypiącymi trawę w ogrodach najjaśniejszego cesarza. Dlatego nie przejąłem się zbytnio słowami człowieka, który ośmielił się przerwać mi modlitwę. – I cóż w związku z tym? – zapytałem spokojnie. – Eeer... – Wyraźnie skonfundował się i zająknął. – Nie słyszeliście? – dodał, odzyskując rezon. – Jestem czarnoksiężnikiem! I żądam, abyście mnie jak najszybciej oddali w ręce mnichów z klasztoru Amszilas. No tak, tego jeszcze nie było. Owieczka, surowo nakazująca odprowadzić się do wilczego leża