... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ach, nieszczęsna istota, o ileż byłoby lepiej, gdyby został w rodzinnym mieście i rozwijał dalej ów kwitnący interes, którym tak się chełpił! I tu, Melisso, powoli zbliżam się do chwili, w której ponieśliśmy naszą osobistą stratę — do chwili zniknięcia Jaimiego; wierz mi, ciężka ?? dla mnie próba zmusić rękę, by nadawała kształt słowom. Była już północ, gdy Streeter dokonał żywota w budce sternika, na oczach przerażonych gapiów zaglądających przez szybę, wśród których znajdował się Jaimie. Wypadek miał miejsce o dziewiątej, kiedy obaj z Jaimiem przygotowywaliśmy się do nocnego wypoczynku. Gdy w końcu położyliśmy się na kojach, byliśmy przygnębieni i wybici ze snu. Zapadłem w sen nawiedzany groteskową wizją kształtu rozpiętego na kole (łopatki obracały się z taką siłą, że zdarły z nieszczęsnego Streetera część ubrania) i obudziłem się wcześnie, przy pierwszych promieniach słońca. Raczej wyczułem, niż spostrzegłem, że Jaimiego nie ma na koi. Zeskoczywszy z posłania przekonałem się, że jest tak w istocie, więc z bijącym sercem narzuciłem ubranie i wyszedłem na pokład; przypuszczałem, że zostanę go tu podczas wczesnej porannej przechadzki. Ale nie było go na pokładzie. Bliski już teraz szaleństwa przebiegłem cały statek — salon, halę maszyn (halą 29 zwana jest chyba tylko z uprzejmości, prawie nie osłonięte ma szyny wystawione są na działanie żywiołów), dolny pokład. W koń] cu poszedłem do kajuty kapitana. Przeszukaliśmy drobiazgowi cały statek; po Jaimiem zaginął wszelki ślad. Teraz, gdy jeden po drugim zdarzyły się dwa tak tragiczn wypadki, kapitan Macready bliski był apopleksji. Oczy nabiegł; mu krwią, twarz miała kolor trupioblady. Nie bacząc na plai podróży, już poważnie zakłócony, kazał zawrócić i przeszukaliśm; zarówno brzeg Illinois, jak brzeg Missouri, a także kilka kanałóv utworzonych przez wyspy na przestrzeni dwudziestu mil. Było t przedsięwzięcie zupełnie beznadziejne, o czym wiedzieli wszysc; majtkowie. Do końca moich dni będę żywił cześć dla Macready'eg> i składał w sercu bezustanny hołd krajowi, który wydał go n, świat, za tę kosztowną komedię, którą odegrał z uwagi na moj> ojcowskie uczucia. Nawet w najszczęśliwszym przypadku trzyna stoletni chłopiec, zanurzony niespodziewanie w tym lodowatyn morzu błota (płynącego z szybkością sześć mil na godzinę) niewiele miałby szans na przeżycie w tej wczesnej porze roku. A po. nieważ Missisipi wylała i miejscami jest teraz szeroka na wiel< mil, jego szanse dopłynięcia do brzegu były wprost znikome. Jednakże kapitan zawinął do dwóch przystani, z których jedna składała się z kilku piętrowych ruder i nosi niedorzeczną nazwę Teby, druga zaś nazywa się Grand Tower, a to od ogromnej skały! wyrastającej z wody na środku rzeki; w obu tych osadach zo-3 stawiliśmy wiadomość (a ja ponadto pieniądze) na wypadek, gdyby ktoś usłyszał o zaginionym chłopcu. Potem, kochana Melisso, wysiadłem w tej wiosce, noszącej nazwę Cape Girardeau, z po^ stanowieniem, że poruszę ziemię i niebo. Przez sześć dni objeżdżałem konno oba brzegi rzeki. Czterokrotnie przeprawiałem ?'? promem z jednego brzegu na drugi. Sądzę, że nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że w odległości kilkuset jardów od tego ohydnego, brązowego koryta wód nie znajdzie się ani jeden mieszkaniec nie zaznajomiony z celem moich poszukiwań. Jeżeli Jaimie żyje, odnajdziemy go; taką Ci składam uroczystą przysięgę. Byłby to jednak z mojej strony egoizm i okrucieństwo, gdybym wzniecał w Tobie fałszywe nadzieje. Chłopiec znalazł śmierć w nurtach rzeki, a winę tego ja ponoszę. Dręczony wyrzutami sumienia, znużony poszukiwaniem, nie zawrócę jednak z drogi, gdyż nie sądzę, abyśmy zyskali cokolwiek na takiej zmianie planów. Tak więc, droga moja żono, zrobiwszy ten katastrofalny początek, podejmuję teraz moją podróż do Kalifornii z rozpaczą w sercu, lecz również z nadzieją, że zdołasz mi jakoś w Bogu przebaczyć. Tiudj kochający mąż DR SARDIUSZ MCPHEETERS 30 Gdy czytam teraz ten list, w tak wiele lat po tamtym zdarzeniu, wzruszenie ściska mi gardło. Przyjemnie pomyśleć, że ktoś bliski odczuwał nasz brak, żałuję tylko, że nie mogłem być na nabożeństwie żałobnym, które matka kazała za mnie odprawić. Wielebny pastor Carmody, jak słyszałem, przeszedł w obłudzie samego siebie i chwalił mnie i wynosił pod niebiosa z miną naprawdę poważną i szczerą — zupełnie jakbym był tym, który w końcu odnalazł świętego Graala. Sądząc z tego, co mówił o mnie i o Herbercie Swannie w szkółce niedzielnej, a co w większości było czymś wręcz odwrotnym, te obrządki pogrzebowe musiały go kosztować dużo wysiłku. Druga możliwoać, to że wziął mnie za kogoś innego. W tym tygodniu odprawiono dwa nabożeństwa żałobne w kościele, jedno za mnie, który byłem nieobecny, i drugie za pewnego miejscowego nieboszczyka, ze wszystkimi potrzebnymi dodatkami; był to nowy chłopiec w mieście, z bardzo dobrą opinią — taki, wiecie, typowy „wzór grzeczności" —? ale przejechał go wóz z piwem, kiedy trzymał parasol nad głowami dwóch staruszek przechodzących przez jezdnię, z czego moim zdaniem wynika, że wyszedłby na tym lepiej, gdyby był zwyczajnym zakałą miasta. Niezależnie od tego mowa pogrzebowa na moją cześć była czystym marnotrawstwem. W momencie, w którym pastor Carmody kwilił o błogosławionych cherubinach Jehowy i o niewinnych dzieciątkach, które powiększyły grono aniołków, drałowałem przez puszczę Missouri mając co najmniej tyle kłopotów na głowie co stary Hiob, ten właściciel farmy owczej, którego ciągle ktoś się czepia w Biblii, a który był ulubioną postacią pastora. Teraz opowiem, jak się stało, że spadłem z tego statku: leżałem na koi, przygnębiony i smutny i rozmyślałem o losie pana Stree-tera, i zastanawiałem się, gdzie może być jego kieska ze złotem. Nikt o tym złocie nie wspominał, kiedy go ratowali, a ja pamiętałem, że kiedy wstawał od stołu, włożył ją do kieszeni