... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Ruszają się! — zawołała Margaret. — Słonie!!! — Słonie! — szepnął z takim przejęciem, jakby zobaczył własnego sobowtóra. Dużo ich było i wszystkie minęły już drogę. Została samica z małym. Szła spiesznie, popychając malca trąbą. Nagle, tuż za ich plecami, rozległ się wysoki, przeraźliwie skrzeczący ryk rozwścieczonego słonia. Jak na komendę wychylili się z okien. Najwyżej o dziesięć kroków za nimi stał olbrzymi samiec i podniósłszy trąbę, wachlował uszami. Nie podobała mu się poufałość tego burczącego pudła. Tym razem Zygmunt nie pytał o radę, tylko jak najszybciej nacisnął gaz i pomknął przed siebie. — Wychyl się i spójrz, pędzi za nami czy nie? — spytał z nutą strachu w głosie. — Już go nie widać, został za zakrętem. — Uf! Mało brakowało, najechałbym na słonicę. Niewiele chyba ludzi w Afryce miewało podobną sposobność. — O, znowu jakieś oczy przed nami świecą... Ostrożnie, na miłość boską, ostrożnie — błagała Margaret. — To królik. Patrz... stracił zupełnie głowę i lata przed światłem zygzakami. One są tak głupie jak kury. — Nabieram gustu do jazdy porą nocną, więcej urozmaicenia. — Ale nie odbędzie się bez mimowolnego morderstwa — I dorzucił. — Chyba ty nie zabiłeś... — Owszem, ale zawsze niechcący. Tymczasem znam takich, co najeżdżają celowo. Pewien urzędnik na sizalowej farmie niedaleko Arushy, wielki i praktykujący katolik, zawsze najeżdża i zabija dzikie zwierzęta, przy mnie rozjechał dwa małe niedźwiadki. — Potwór! — Ale spowiadający się. Tylko że morderstwa swego na pewno nie wymienił wśród grzechów, bo nie uważa tego za grzech. Tak rozmawiając nie zauważyli, kiedy minęli las razem z jego polanami, rzeczkami i jarami. Nawet trudne przejazdy wydały się teraz łatwym głupstwem. Koło dziesiątej wieczór byli już na miejscu, to znaczy przed gankiem misji. Tym razem powitano ich sympatycznie, jak starych znajomych. Pokój sypialny już przygotowano. Widać trafnie obliczono czas powrotu. Nie było więc niespodzianek. Po sutej kolacji gospodarze jak przedtem przeprosili li wyszli na jakieś ćwiczenia religijne. Margaret na widok podwójnego małżeńskiego łoża parsknęła głośnym śmiechem: — Wspaniale! A co teraz? — Ano, zobaczymy — odrzekł spokojnie. — Zgaś na chwilę światło. — Gotowe? — Gotowe. — No, to teraz zapal światło. Siedziała w żółtej piżamie z podkurczonymi nogami. — Wyglądasz jak duży kot. Bardzo ci w tej piżamie do twarzy. — Nigdy nie spotkałam kota w piżamie. — Jestem jednak diabelnie zmęczony. Błogosławię religijne zapędy gospodarzy, inaczej czulibyśmy się w obowiązku przesiadywać z nimi przy nudnej i jałowej gadaninie. Zastanawiał się nad czymś w niezdecydowanej pozie na środku pokoju. — Kazałaś mi zapalić światło, ale dalibóg, nie wiem po co. — Myślałam, że ci jest potrzebne. Możesz zgasić. Zrzucił ubranie, przekręcił wyłącznik i wsunął się pod kołdrę. Chwilę leżał nieruchomo, na skraju łóżka, po czym nagle zdecydowanym ruchem odszukał dłonią jej włosów. Przygarnął do siebie głowę i miękko, czule ucałował oczy, a potem usta. Przytuliła się z całym oddaniem. PECHOWY DZIEŃ Nazajutrz od wczesnego rana upał tak narastał, że nie było czym oddychać. Zygmunt zdjął koszulę i jechał w samych tylko spodenkach, Margaret raz po raz ocierała pot z szyi. — Psiakrew! — wrzasnął nagle Zygmunt na cały głos po polsku, a był to jeden z tych nielicznych zwrotów, które rozumiała i Margaret, zapytała więc z niepokojem: — O co chodzi? Co się stało? — Mam benzyny najwyżej na dziesięć mil, co potem,.. nie wiem... Źle obliczyłem. Strasznie dużo wyszło na tych ciągłych zmianach biegów. — Na horyzoncie widać jakieś osiedle, może i benzyna się znajdzie — uspokajała go Margaret. — Tędy jeżdżą tylko ciężarówki, i to największe, one używają oleju Diesla. Bardzo wątpię, czy dostaniemy benzynę. Rzeczywiście wjechali wkrótce między zabudowania, pośród których widniał sporej wielkości europejski budynek z olbrzymią tablicą: „Makbugolosi — Rest House”. Osłupieli z podziwu. Oto po tylu niewygodach, tylu borykaniach się z podłą drogą znaleźli się nagle, ale to najzupełniej niespodziewanie, w komfortowym salonie. Był to pierwszy angielski rest house umeblowany — i jeszcze jak umeblowany! Miękkie fotele, ogromny stół, popielniczki i... łazienka z bieżącą wodą. Wprost niebywały luksus. — Tu się zatrzymamy na kilka dni! — zawołała Margaret. — Pomyśl tylko, co za rozkosz: pełno wody i nikogo nie trzeba się pytać o pozwolenie. Urządzę znowu generalne pranie. — Baba! — zwrócił się Zygmunt do wytwornie ubranego boya-stróża. — Masz tu gdzie benzynę do samochodu? — O nie. Ani kropeleczki. Chyba tylko w misji, oni może mają. — A misja daleko? — Karibu sana (bardzo blisko) — wskazał palcem kierunek. — Ty się rozgość i rób co chcesz, a ja tymczasem skoczę po benzynę — zwrócił się Zygmunt do Margaret. — A może wolisz nocować w misji? — Co?... chyba żartujesz! Wolę spać tutaj na podłodze niż tam na biskupim łożu. Tu jesteśmy swobodni i nikim nie skrępowani. Czuję się doskonale. Jedź i szybko wracaj. Przygotuję jedzenie. Dosłownie w pięć minut zajechał przed długi, biały dom misyjny, z którego ganku wybiegł na spotkanie chudy, wysoki zakonnik. Wszystko miał białe: włosy, długą po pas brodę, sutannę, pończochy i pantofle. Nawet uśmiech bielał mu szczerością. — Prosimy! Prosimy! — wołał. — Co? Benzyna? Ależ owszem, znajdzie się. Kiedyś, przed rokiem jeszcze, jeździłem motocyklem. Wprowadził Zygmunta do wielkiej izby, zawalonej stołami i półkami książek. Inne meble utonęły w tłoku