... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Niech żyje Polska ludowa! – wrzeszczeli chłopi podnieceni, skupiając się koło swoich przywódców. – Fora z panami, fora z księżmi, fora ze szlachtą! – ktoś krzyknął. Ksiądz zszedł z ganku szkoły i zawrócił w stronę kościoła. Zaintonował głośno pieśń nabożną. Lud jak na komendę umilkł, natomiast najpierw kobiety podchwyciły melodię śpiewu i wnet runął chór całego pochodu nutą przerywaną na razie, aż zlał się w jeden chorał zgodny i rytmiczny. Były jakieś szepty i ruchy wśród tłumu, ale na to nie zwracano uwagi. Pochód wtłoczył się w obręb muru kościelnego; nagle pieśń pobożna skonała pod gwałtownym wybuchem innego śpiewu: „O cześć wam panowie magnaci...” huczało teraz mnóstwo głosów podnieconych, gromkich, wśród których dwa dominujące zdawały się rozrywać piersi. „Za naszą niewolę, kajdany...” grzmiało coraz donośniej, z pasją, wydzierające jakby nienawiść z trzewi tych ludzi. 39 Ksiądz umilkł i śpiew kościelny nie próbował już zwalczać wyjącej gromady chłopów. Na twarzy proboszcza wystąpiły czerwone plamy, oburzenie było na wszystkich twarzach, pan Jacek był blady i dźwigał nogi jak z żelaza. A pieśń płynęła już wezbraną rzeką tryumfu, obejmując połowę pochodu. Sztandar dygotał na ramieniu Buszkowskiego, weteran przyspieszył kroku i, schylając sztandar przed drzwiami kościelnymi, wszedł do środka nawy. Za nim poszły wszystkie chorągwie i tłoczyła się grupa ludzi. Ksiądz zatrzymał się chwilę i odwrócony do tłumu czekał, aż pieśń ucichnie, lecz tłum parł naprzód, śpiew potężniał. Wówczas pan Jacek nie wytrzymał; wyprostowany, groźny, krzyknął donośnie: – Milczeć tam! Cicho! Do kościoła wchodzimy! Głos jego dosłyszano w najbliższej grupie Ożarczyka i tym głośniej zawtórowały mu zawzięte słowa pieśni: „O cześć wam kapłani, panowie... łajdacy, za kraj nasz krwią naszą zbryzgany...” – Przekręcają słowa – mruknął Ezop Jerzejski. Procesja wtoczyła się do kościoła, pieśń jednak nie ucichła. Proboszcz stanął przed ołtarzem i dopiero wówczas śpiew zaczął gasnąć, chłopi milkli strwożeni jeden za drugim, słychać było tylko głosy Ożarczyka i kilku nieustępliwych, którzy nie przestawali śpiewać. – Cicho!... cicho!... – rozlegało się po kościele. Po chwili parę głosów tylko utrzymało melodię, wreszcie i te ucichły. Proboszcz zakończył uroczystość, po czym odwrócił się od ołtarza i rzekł spokojnie, panując nad sobą: – Ostrzegam i zwracam uwagę, że w obrębie kościoła i wewnątrz świątyni nie wolno śpiewać innych pieśni oprócz rytualnych, czyli pobożnych, kościelnych. Dozwala się jedynie na hymny narodowe. Proszę, żeby dzisiejszy wyskok był ostatnim. Zaległa cisza. Ksiądz schodził ze stopni ołtarza. – My wiemy, co śpiewać, śpiewać będziemy to, co chcemy! – zawołał nagle Ożarczyk. Ksiądz wzburzył się. – Milczeć! Nie odpowiada się w ten sposób księdzu w kościele. – Teraz my rządzimy, nie popy. Skończyły się wasze rządy. Precz z waszymi rządami! – ryczał Ożarczyk rozwścieczony. Ezop i Jacek chwycili proboszcza pod ramiona i oburzonego do najwyższego stopnia wyprowadzili do zakrystii. W kościele wrzało. Ożarczyk miotał się, krzyczał, wymyślał na księży i panów wespół z chłopami, znanymi we wsi ze skrajnych poglądów. Proboszcz wybiegł z zakrystii z podniesioną do góry laską. Był straszny. – Precz z kościoła łotry bezecne! Wynosić się! Precz! – A dobrze, proszę bliżej, będziemy się bili! – krzyczał poseł. Podniósł kij do góry i pchał się do proboszcza. Lud struchlał, groza straszliwa zawisła w powietrzu. Działo się coś niebywałego, niepojętego, co przerażeniem zmroziło nawet chłopów. Oni sami zatarasowali drogę Ożarczykowi, wyrwali mu kij z ręki, Jerzejski zaś i pan Jacek wyprowadzili proboszcza z kościoła. Podniosły się głosy oburzenia i zgrozy, jęki i szlochy kobiet, w nawie szumiało, lud wychodził wzburzony, trwożny; ostry tupot butów dźwięczał ponuro na kamiennej posadzce. Ożarczyka wyprowadzili chłopi. Szlachta i obywatele poszli za proboszczem. Pytano o starostę, ale starosta wymknął się chyłkiem z pochodu, nie wchodząc do kościoła. Lud rozpełzał się szybko, prawie w milczeniu, jakby w trwodze śmiertelnej, jakby pod grozą przekleństwa i hańby. Oglądano się z lękiem na kościół, patrzono z cichym przerażeniem w błękitne niebo, jakby w obawie gromu. Ale kościół stał wyniosły, ozłocony słońcem, strzelający w górę majestatyczną wieżą z krzyżem u szczytu. Niebo było radosne, błękitne, majowe. 40 Lud pochował się wkrótce po chatach. Cisza zaległa wieś i kościół. Tylko w pustej świątyni klęczał przed wielkim ołtarzem skulony pan Jacek i modlił się żarliwie: Ratuj Panie kraj, Ducha swego ześlij, odwróć karę... Boże, bądź miłościw... VII W Warszawie pan Jacek nie mógł się zdecydować, aby z listem Strzemskiej przedstawić się jej znajomemu, któremu go poleciła. Tytuł ekscelencji, jakim był ozdobiony obecnie Aleksy Mgławicz, zdumiał niezmiernie pana Jacka. Z dnia na dzień odkładał audiencję. Zmęczony śmiertelnie podróżą i szeregiem perypetii, jej towarzyszących, najpierw z bezprzykładną cierpliwością szukał mieszkania w hotelach. Odwracano się od niego z arogancją, nie odpowiadając zupełnie na pytania lub w sposób ordynarny. Kilka nocy przewałęsał się po dworcach kolejowych i po kawiarniach bez swego kąta. Nareszcie trafił na kompetentnego towarzysza i ten go objaśnił jak trzeba się wdzierać w łaski portierów hotelowych, aby dostać pokój. Ale pana Jacka oburzyło to. Postanowił zdemaskować i ukarać łapownictwo portierów. Zbadał istotnie, że w hotelach, gdzie mu odmawiano, były wolne pokoje, ale bezpośrednio po stwierdzeniu tego faktu zaaresztowano go jako włóczęgę. Ocaliły go dokumenty, które miał w porządku, głównie zaś list polecający Strzemskiej. Nazwisko Mgławicza, umieszczone na kopercie, podziałało w magiczny sposób i uwolniło go z przykrej sytuacji