... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- No niech mnie owałaszą! - zakrzyknął podskakując, wiwatując i podrzucając kapelusz w powietrze. - To Irma! Na jego twarzy pojawił się grymas niedowierzania. - No nie, co ja mówię? Co oznacza "owałaszyć"? - Lepiej nie pytaj, przyjacielu. To niewątpliwie jakiś idiom z Dzikiego Zachodu. Grypsera! Uboczne działanie transpozycyjnej quasi-rzeczywistości w jądrze Over-Glandu. Stąd ten slang, rozumiesz? Chinger dumnie paradował w swoim stroju, lśniącym od ozdóbek. - Irma! - Bill gnał przez bylicę i kaktusy, aby odzyskać lubą. Nieprzytomna, leżała nieruchomo na dużym głazie. I nieoczekiwanie, po raz pierwszy od kiedy Bill ją poznał, była skromnie ubrana! Miała na sobie długą, kolorową sukienkę i kapelusz ozdobiony piórami. Na jej nogach zobaczył gustowne kowbojskie buciki. Na jej zawsze robiącym wrażenie biuście wygrzewał się zwinięty grzechotnik. - Przekleństwo! - rzekł Bill. - Bgr... tu jest jakiś wąż. Co to za gatunek? Eager Beager pospiesznie wyjął z kieszeni książeczkę zatytułowaną Przewodnik po starym Dzikim Zachodzie dla zabłąkanych Chingersów. - Ojejku, Bill! Tu jest ich pełno. Zaskrońce. Padalce. Węże w trawie. To chyba będzie grzechotnik. Czy ma grzechotkę? Wąż sennie podniósł łeb, wysunął i schował język - po czym złowrogo zagrzechotał. - Rzeczywiście, grzechotnik! Tak jak jest napisane w książce. Aha, tu piszą też, że jest niezwykle jadowity i niebezpieczny. - Zrób coś! - Ojejku, Bill! Od czasu tego traumatyzującego przeżycia na Venerii, kiedy połknął mnie wąż... no wiesz... jakoś za nimi nie przepadam. Chyba pójdę i przygotuję jakieś żarcie. Masz broń. Do licha, synu! Łap Colta i rozwal bydlaka! Chinger wyglądał na zadowolonego ze swojej nowej osobowości. Na krzywych nogach potoczył się z powrotem do obozu, pozostawiając Billa z Irmą i paskudnym grzechotnikiem. Wąż znowu pomachał ogonem. Bill nie miał już wątpliwości, że to naprawdę grzechotnik. Hałas obudził Irmę. Zatrzepotała ślicznymi rzęsami. - Boże wielki! - powiedziała cichutko. Gdzie ja jestem? - Zostań tam, Irmo. Nie ruszaj się! Zaraz cię uratuję! Bill wyjął broń i obejrzał ją. Wcale nie przypominała blastera, który po prostu trzeba skierować we właściwą stronę świata i nacisnąć guzik. Nie, wyglądało na to, że trzeba ją wycelować. A pociski... Bill domyślał się, że wylatywały z tej metalowej rurki. Irma zerknęła na węża i zemdlała. A ten wygięty kawałek - rozmyślał Bill - to Zapewne spust. Tak, przypomniał sobie komiksy z dzieciństwa. Wycelował broń i nacisnął spust. Rozległ się potężny huk, świat zasłoniła chmura dymu, a siła odrzutu obaliła Billa na piach. Kiedy pozbierał się z ziemi, dym rozwiewał się w powietrzu, a bylice i piach wokół były obryzgane krwią i strzępami węża. - Hej! - rzekł Bill. - Chyba jestem całkiem niezłym strzelcem! Wprawnie okręcił rewolwer na palcu i wsunął go z powrotem do olstra. Huk ocucił Irmę. Przerażenie powoli znikało z jej twarzy. - Bill! Ocaliłeś mnie! Znowu! Bill wyszczerzył zęby. - Mężczyzna robi to, co do niego należy! - Bill, gdzie my jesteśmy? Dlaczego ja jestem tak ubrana? Bill odpinał pas. Bill, dlaczego się rozbierasz? - Mężczyzna robi to, co do niego należy! - Och, Bill! Mój bohaterze! Zrób to! Nareszcie! - pomyślał Bill. W końcu żar jego serca... nie mówiąc już o innych częściach ciała. - Ojejku, Bill. Przepraszam, że przerywam to, co wygląda na początek niezwykle interesującego ludzkiego tańca godowego! - pisnął aż nazbyt znajomy głos Bgra. - Jednak nadjeżdża dyliżans. Może nas zabierze? Nie moglibyście odłożyć tego na później? Tylko powiedzcie mi, kiedy znowu zaczniecie. Chciałbym porobić notatki. - Ojej! - pisnęła Irma, z gracją zrywając się z ziemi i chowając za plecami Billa. - Bill! Jeszcze jeden gad! Zastrzel go, Bill! Strzelaj! Bill groźnie spojrzał na Bgra Chingera. - Bardzo chciałbym, panienko. Jednak to Bgr! Może pomóc nam wydostać się z opresji. - Bill splunął na piach. - To pewne, że właśnie on mnie w to wpakował. Nie, Bgr, nie będziesz mógł sobie popatrzeć następnym razem. - Dalej, ludzie! Szybciej! Musimy złapać ten dyliżans! Bgr pobiegł, a oni za nim. - Ojejku, czy to nie wspaniałe, Bill? - powiedział Chinger, trzymając się tak mocno siedzenia, że jego palce wbiły się w drewno. Dyliżans podskakiwał i kołysał się, ciągnięty po wyboistym pustynnym szlaku przez cztery pary silnych koni. Chinger i Bill jechali z dubeltówkami na koźle obok starego, siwego wygi nazwiskiem Alf Bob Barker, cuchnącego jak kozioł. Irma jechała razem z innymi pasażerami, w dyliżansie. Na horyzoncie słońce powoli opadało na lazurowym niebie - jak miedziana moneta spadająca ku pustynnemu przeznaczeniu. Nie - pomyślał Bill. Wcale nie wspaniałe, wcale. Miał wrażenie, że ktoś miesza mu we wnętrznościach trzonkiem od szpadla, a potem owija je wokół kolczaste o kaktusa. Albo coś w tym stylu