... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Świadkowie też synodalni wszelki grzech znany im wyjawić by powinni, w myśl przysięgi, którą też Stanisław od nich odebrał zaraz po zakończeniu kazania. Przysięgali tedy, duchowni na Ewangelię, świeccy na krucyfiks, w ciszy, chórem jak modlitwę, powtarzali za nim rotę: „Przysięgam na relikwie świętych Pańskich, że co wiem i słysza- łem, że przeciw woli Bożej i przeciw chrześcijaństwu popełniono, te- go ani przez pokrewieństwo, ani z miłości, ani ze strachu, ani za pieniądze nic zataję i wyjawię memu biskupowi albo jego wysłańcom; zapytany powiem prawdę, co wiem, nie powodując się niechęcią lub złością. Tak mi dopomóż Bóg i te święte relikwie". Potem biskup odszedł do siebie, pozostali zaś wyroili się na dzie- dziniec, w oczekiwaniu sądów. Nawój szedł sam nad Wisłę i usiadł zadumany nad brzegiem. To, co słyszał, poruszyło go i napełniło przekonaniem, że Wolkmar przebic- glejszy jest nawet niż się wydaje, ale cele jego głębiej sięgają niż po doraźne korzyści, lub wywarcie swej złości na niemiłych mu lu- dziach. Wśród przestępstw, które wymienił Stanisław - Nawój nie wątpił, że nie bez wpływu Wolkmara - wiele od wieka książęcym je- no sądom podlegało. Stanisław ninie sądzić je się zabiera. O ducho- wieństwie mówi, jakoby o odrębnym stanic, choć każdemu wiadomo, że kapłan do tego należy, z którego wyszedł; zresztą i to jeszcze by znieść można, gdyby, jako dotychczas bywało, stany mieszały się z sobą. Niejeden wszak syn wielmoży na łazęgę szedł, lub nawet na zakupieńca, gdy w kości dziedzinę przegrał lub roztrwonił, albo grzywnami za zabójstwo czy inne zbrodnie wyrokiem został znisz- czony. Choć rzadziej ostatnimi czasy, gdy od wojennej powinności odsunięci zostali, niejeden jeszcze syn kmiecy dorabiał się na wypra- wach i do urzędu i gródka dochodził. Nikomu droga ze stanu do stanu nic była prawem zamknięta. Ninie Stanisław wyraźnie głosi, że mał- żeństwo bez kościelnej benedykcji nierządem jest i pogańskim oby- czajem, który pociąga za sobą wywołanie z Kościoła, a potomstwo pozbawia praw dziedziczenia. Jednocześnie zaś zabrania błogosławić związki między kmieciami a rycerstwem i wielmożami, głosząc ja- kowyś impedimenlum conditionis1, którym klin wbija w naród. Jako żywo nie było takiego prawa. Nawój dość bystry był, by pomiarko- wać, że wprowadzone przez Stanisława zmiany sięgać mogą bardzo głęboko, zbyt mało jednak obznajomiony z prawem, by rozeznać je w całej rozciągłości. Jedno wiedział, że takich zmian bez zezwolenia księcia nikt nie jest mocen wprowadzać. Wprawdzie książę wyjeżdża- jąc, zlecił Stanisławowi uporządkowanie spraw kościelnych, ale nie o takich myślał chyba. Miast siedzieć na Rusi i próbować dla rzym- skiego Kościoła ją zjednać, w co Nawój nie wierzył, gdyż wiadomo było, że metropolita Jerzy wrogiem jest łacinników, których za nie- chrzczcńców uważa, lepiej by Bolesław w domu uporządkowania spraw dopilnował. Przyszło też na myśl Nawojowi, że gdyby Stani- sław przeprowadził swoje zmiany, nigdy Doman nie dostanie Bietki. Nawój zerwał się i ruszył ku grodowi z postanowieniem niezwłocz- nego powrotu do Kijowa. Co miał zlecone, załatwił, wieści pozbierał, nie ma tu czekać na co. Wyjedzie, jeno jeszcze z Przcbimiłem musi się zobaczyć. W natłoku ludzi nie było to łatwe. Przebimił, który z imienia nale- żał do biskupiego dworu, zajmował izdebkę koło siedliska Wolkmara i to nie sam, jeno z klerykiem - łazęgą Otardem, pół Czechem, pół Niemcem, przytulonym przez Wolkmara. Nie sposób było posłać po niego bez zwrócenia na to uwagi. Nawój miał jednak nadzieję, że 1 Przeszkoda stanu. Przebimił sam poszuka z nim spotkania i skierował kroki ku chacie nad Rudawą, gdzie schodzili się dawniej. Pogodny dzień jesienny miał się ku schyłkowi. Słońce różowiało już za oparem wstającym z łąk i trzęsawisk, na które zasuwał się cień wzgórz Sikornika. Spokój panował, jeno z dala rozlegały się krzyki koniarów zganiających królewską stadninę do stajen, gdyż noce były już chłodne. Nawój patrzył na zbliżające się stado. Sunęło w leżącym przy samej ziemi oparze, zda się jak białe łabędzie po stawie. Na czele, tanecz- nym krokiem szedł ojciec stada, mlecznobiały ogier, potomek, jak wieść niosła, świętych koni z Retra. Z jego to krwi Bolesław dobierał swe wierzchowce. Nawój rad był, że stadninę przy sposobności oba- czył; książę dbał o nią wielce i niezawodnie pytać o nią będzie. Stado przepłynęło opodal, krzyki koniarów, rżenie koni i odgłosy kopyt umilkły, zaległa cisza. Nawój siadł pod pochyloną nad ruczajem wierzbą i zadumał się. W ciszy tej doszły do niego głosy z wnętrza, których nie słyszał w gwarze uczt kijowskich, wśród trudów podróży i zamieszania kra- kowskich uroczystości. Pustkę poczuł w sobie, w której echem za- brzmiały wspomnienia dzieciństwa. Nic wspomnienia krzywd i ponie- wierki; widok łąk z wstającym nad nimi tumanem, odgłosy pasących się koni, zapach mokradeł i ciepło rodzinnego domu. Zło jakoś wy- wietrzało, jak rzecz przemijająca i mało ważna. Oto wczoraj na targu spotkał jednego z przyrodnich. Poznał go natychmiast i omal nic po- witał. Ale brat przeszedł obok, spojrzał obojętnie, nic poznał widno. Nic dziwnego