... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Teraz oni ścigają jego, jak zdrajcę! Merkalen musiał zdusić w sobie bezsilność i czekać. Czekać. Jak długo? Dosiadł konia. Ogier, którego przyprowadził sekretarz Grademieuna, był naprawdę dobry – warto go było oszczędzać na nie wiadomo jak długą drogę – więc Merkalen nie jechał szybko. Step ciągnął się aż po kres horyzontu. Merkalen znał ten szlak, wiodący do księstwa Kentgerontmontu. To właśnie stąd przybył wczoraj zaledwie, choć wydawało mu się, że to było tak dawno. Obrał drogę przypadkowo i teraz postanowił z niej nie zbaczać. Dlaczegóż nie jechać tam właśnie, do podbitego kraju, gdzie nikt jeszcze nie wie o jego konflikcie z władcą Wermontu? Około południa Merkalen począł rozglądać się uważniej po okolicy. Niedaleko przepływała rzeka, pamiętał to, a coraz dotkliwiej odczuwał pragnienie. Gdy ujrzał w oddali kępę drzew, przyśpieszył; tam właśnie była woda. Po chwili nie musiał już poganiać wierzchowca, zwierzę poczuło niesiony wiatrem zapach sitowia. Był już zupełnie blisko rzeki, gdy między drzewami zauważył ludzi. Ich odzienie rozpoznał z daleka, rozpoznałby je na samym końcu świata. Strażnicy Wermontu. Przez moment serce Merkalena zabiło silniej, gdyż przypuszczał, że los naprowadził go wprost na księcia Grademieun. Dobry to znak czy zły? Książę nie wie jeszcze, że on żyje. Cóż robić, uciekać czy próbować walki? Tamci dostrzegli go wcześniej i ku Merkalenowi zdążało trzech jeźdźców. To nie był Grademieun. W zbliżających się strażnikach rozpoznał żołnierzy garnizonu pozostawionego w Kentgerontmoncie jako znak zwierzchnictwa Wermontu. Jednym z nich był dowódca placówki, co zdumiało Merkalena. – Witajcie – rzekł do nich, gdy się zbliżyli. – Witaj, Kessuly. – Skierował wzrok na dowódcę garnizonu. – Co tutaj robisz?! Dlaczego opuściłeś posterunek? Zapytany nabrał tchu, po czym wybuchnął potokiem słów. – Stała się straszna rzecz, komendancie. Rollinamanowie oszukali nas! To był podstęp... zdrada... Mówiłem, żeby ich nie oszczędzać! Wzburzony Merkalen przez chwilę poczuł się znów komendantem Straży Wermontu, człowiekiem odpowiedzialnym za zbrojną potęgę księstwa. – Jak to się stało?! Mów! Kessuly gniewnie zacisnął dłonie na lejcach. – Wyjechałeś w południe, panie, i do wieczora było spokojnie. Ludzie Rollinamana zaskoczyli nas nocą, podczas snu. Podłożyli ogień pod wszystkie budynki, w których nocowaliśmy. Tylko nieliczni zdołali uciec z płomieni i podjąć obronę. Wielu nie przebudziło się nawet; wino, które piliśmy rozradowani zwycięstwem, okazało się zatrute. To był mój błąd, komendancie, nie powinienem pozwolić im pić... Zbyt słabe rozstawiłem warty... Gotowy jestem zapłacić życiem za tę klęskę... – Co dalej? – ponaglił Merkalen. Zorganizowałem obronę wraz z tymi, którzy wina nie spożywali lub wypili go zbyt mało, aby ulec truciźnie. Kentgerontmontczycy otoczyli nas pierścieniem, spychali w pożar. Na tle ognia byliśmy widoczni z daleka, ich kusznicy razili nas z ciemności, a my nie mieliśmy żadnej osłony. To było przerażające, panie, wybacz mi, że mówię tak ja, żołnierz, ale jeszcze teraz czuję swąd palonych ciał i słyszę krzyki. Byli tacy, których wino tylko sparaliżowało; płonąc, wołali o pomoc, a my nie mogliśmy nic zrobić, to było gorsze od mieczy wrogów... W końcu zdołałem przebić się z kilkunastoma ludźmi, tymi, którzy dopadli koni. Piesi nie mieli szans. Na szczęście Kentgerontmontczycy zaniechali pościgu... Tak oto wracamy. Niechlubny to powrót, hańba dla żołnierza! – Ilu was jest? – Jedenastu, ale czterech dość poważnie rannych. – Kessuly pokazał ręką na kępę drzew. – Reszta jest nad rzeką. A ty, panie, jakim trafem znalazłeś się tutaj? I to sam? Merkalen nie odpowiedział. Spiął konia i podążył we wskazanym kierunku. Jedenastu! Czyli nic! Jeszcze nigdy Straż Wermontu nie odniosła tak dotkliwej porażki. Opuszczając Kentgerontmont, komendant pozostawił w garnizonie trzystu ludzi. Czy mógł przypuszczać, że pokonani Rolłinamanowie podniosą tak szybko głowę? Kessuly dogonił Merkalena. Dwaj strażnicy jechali nieco z tyłu. – Nie byłoby tego, gdybyśmy nie oszczędzili rodziny Rollinamanów – rzekł nagle jeden z nich. Merkalen odwrócił głowę w jego stronę, aż tamten z respektem wstrzymał konia. – To prawda, panie – poparł go Kessuly. – Tylko Rollinaman, żądny władzy tyran, mógł zdecydować się na tak szaleńczy krok. Przecież to oczywiste, że tam powrócimy, książę Grademieun mu tego nie daruje... ani ty, panie! Rozniesiemy w proch Kentgerontmont, przyjdzie to nam z łatwością! Mimo wszystko nie zostało ich wielu. Merkalen wciąż milczał. Co mógł obchodzić go Kentgerontmont czy ambicje Rollinamana? Jego życie jako Strażnika Wermontu już się skończyło. Książę Grademieun był dla niego nie panem, lecz wrogiem... – Nie obchodzi mnie to – mówił głośno i powoli, jakby sam chciał dobrze zapamiętać te słowa. – Nie rozumiem... – Kessuly zesztywniał. Wreszcie dotarło do niego, że musiało wydarzyć się coś niezwykłego. Dojechali do rzeki. Obozujący strażnicy przyjęli ze zdumieniem obecność komendanta. Niespodziewanie Merkalen wyciągnął miecz i machnął nim kilkakrotnie. – Podejdźcie, żołnierze! – zawołał. – Mam ważną wieść i chcę, aby dobrze zapadła ona w waszą pamięć! – Oto ja, Eratur Merkalen! A oto mój miecz! Moją siłę i waleczność znacie wszyscy bardzo dobrze. Czy jest wśród was ktoś, kto mógłby zaprzeczyć, że w całym Wermoncie nie ma wojownika, który mógłby mi sprostać w uczciwej walce? Powiedzcie to od razu, nie będę szukał zemsty za szczere słowa! Odpowiedziała mu cisza i wyczekujące spojrzenia. – Czy jest wśród was ktoś, kto miałby coś przeciwko mnie? W którego sercu tkwi uraza przeze mnie nie dostrzeżona? Mówcie śmiało, gdyż jest to jedyna chwila, gdy możecie o tym powiedzieć bez obawy. Wiecie, że nie znoszę sprzeciwów, lecz dzisiaj czynię wyjątek i przyrzekam, że zapomnę, cokolwiek bym usłyszał. Gdy i tym razem nikt nie odpowiedział, słowa Merkalena stały się twardsze i bardziej zdecydowane: – A może ktoś z was chciałby się ze mną zmierzyć? Może wszyscy naraz? Czy sądzicie, że wszyscy razem wzięci, jak stoicie, zdołalibyście mi sprostać? Widzę po waszych oczach, że nikt tak nie uważa. I macie rajcę! Biada temu, kto jest moim wrogiem. Komu zaprzysiągłem śmierć, ten ją dostanie nieuchronnie! I ostatnie pytanie, żołnierze. Nim je zadam, raz jeszcze przyrzekam, że zduszę w sobie urazę, jeśli odpowiedź będzie inna, niż oczekuję. Wolno wam powiedzieć teraz wszystko... Czy jesteście pewni, że wasze zaufanie do mnie jest niepodważalne? Że możecie mi ufać jak bratu i najlepszemu przyjacielowi? Zaraz! – Uniósł rękę, uciszając gwar obecnych, którzy w podnieceniu zaczęli zadawać pytania