... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Wiesz, jak długo jej nie będzie? Sally przecząco mruknęła, machinalnie ugniatając mięsistą nogę Steve’a. — Nie ma Glenna? — zapytałem. — Nie... tato jest w pracy — odparła. No tak. Dziewczyna była jednym z porzuconych przez Glenna dzieci — z pierwszego bądź drugiego małżeństwa, które zawarł po rozstaniu się z matką Giny. — Jesteś tu z wizytą? — zapytałem. — Nie, zatrzymałam się na dłużej. Miałam przepały z moją mamą. Nie podobali jej się moi znajomi, moje stroje, to, o której wracam do domu i o której nie wracam. — Naprawdę? — „Traktujesz to miejsce jak hotel” — zaskrzeczała Sally. — „Jesteś za młoda, żeby palić to świństwo”. Bla bla bla. — Westchnęła ze znużeniem, na które stać tylko kogoś bardzo młodego. — Stara śpiewka. Choć oczywiście w zamierzchłych czasach robiła dokładnie to samo. Obłudna stara dziwka. — Dziwka — powtórzył za nią Steve. — Dziwka — oznajmił z uśmiechem Pat, trzymając w obu małych piąstkach figurki z Gwiezdnych wojen. Steve i Sally roześmieli się z niego. Tak to właśnie wygląda, pomyślałem. Po rozwodzie wasze dziecko staje się kimś w rodzaju rozbitka, dryfującego po morzu niedopełnionych obowiązków oraz nadawanej w ciągu dnia telewizji. Witamy w parszywym współczesnym świecie, gdzie rodzic, u którego mieszkasz, jest kimś odległym i godnym pogardy, a rodzic, u którego nie mieszkasz, czuje się w wystarczającym stopniu winny, żeby zapewnić ci azyl, gdy w domu sytuacja staje się nie do zniesienia. Nie zgodzę się, żeby coś takiego spotkało mojego syna. Mojego Pata. — Weź swoją kurtkę i zabawki — powiedziałem mu. Jego brudna twarzyczka rozjaśniła się. — Jedziemy do parku? — Jedziemy do domu, kochanie — odparłem. Rozdział 10 Mieliśmy świętować. Barry Twist wpadł na pomysł nadawania programu z piętnastominutowym opóźnieniem, co oznaczało, że mogliśmy go ponownie realizować na żywo, tyle że z krótkim poślizgiem, który zabezpieczał nas w przypadku, gdyby gospodarz albo któryś z gości dostał małpiego rozumu. Stacja była zadowolona, ponieważ mogli teraz zawsze zdążyć wyciąć coś, co naprawdę wystraszyłoby ogłoszeniodawców, a Marty był zadowolony, ponieważ nie paraliżował go już teleprompter. W związku z tym zabrał mnie na lunch do swojej ulubionej restauracji, urządzonej — zgodnie z najnowszą ascetyczną modą — w piwnicy, gdzie dobrze odżywieni faceci z telewizji pałaszowali autentyczne włoskie wiejskie żarcie, wpisując to w koszty. Podobnie jak w większości innych lokali, które odwiedzaliśmy, nagie deski i białe ściany pasowały bardziej do siłowni aniżeli do restauracji, być może, żebyśmy odnieśli wrażenie, iż pobyt tam wyjdzie nam na zdrowie. Kiedy przybyliśmy tam kilka minut po drugiej — ja trochę się spóźniłem, ponieważ po wyjeździe Giny nie miał kto odebrać Pata z przedszkola i musiałem go zostawić u moich rodziców — w Knajpie panował tłok. Przy wejściu nie było nikogo. Po chwili podeszła do nas kelnerka. To najwyraźniej nie był jej dzień. Spocona i podenerwowana, miała czerwoną plamę od wina na białym fartuszku. Bez przerwy poprawiała włosy, które były lśniące, czarne i przycięte mniej więcej tak, jak wyobrażamy sobie, że czesały się kobiety w powieściach Francisa Scotta Fitzgeralda bądź też dziewczyny w Hongkongu w latach pięćdziesiątych. Na pazia. Tak się nazywa ta fryzura. Kelnerka wysuwała do przodu dolną wargę, dmuchała w górę, i wtedy jej grzywka podfruwała wyżej. — Czym mogę służyć? — zapytała. — Mamy tutaj stolik — powiedział Marty. — Oczywiście — odparła, biorąc do ręki zeszyt z rezerwacjami. — Nazwisko? — Marty Mann — rzekł z tym specyficznym naciskiem, który wskazywał, iż oczekuje, że teraz go rozpozna i praktycznie zemdleje z wrażenia. Ale Marty nic dla niej nie znaczył. Była Amerykanką. — Przykro mi — oświadczyła, zajrzawszy do zeszytu. — Nie widzę pańskiego nazwiska na liście, proszę pana. A potem się uśmiechnęła. Miała wspaniały uśmiech — szeroki, biały i otwarty. Jeden z tych uśmiechów, od których od razu robi się jaśniej. — Niech mi pani wierzy — zapewnił Marty. — Mamy stolik. — Nie tutaj. Zamknęła zeszyt i chciała odejść. Marty zatarasował jej drogę. Trochę ją to wkurzyło. Wysunęła do przodu dolną wargę i dmuchnęła sobie we włosy. — Przepraszam pana — powiedziała. Była wysoka i chuda, z nogami tancerki i szeroko osadzonymi piwnymi oczyma. Przystojna, ale już nie taka młoda. Może kilka lat starsza ode mnie. Większość kelnerek, pracujących w tej podobnej do siłowni restauracji, to były młode ekstra laski, które najwyraźniej miały nadzieję, że czeka je w życiu coś lepszego. Ona na pewno ich nie przypominała. Spoglądając na Marty’ego, pomasowała się po krzyżu, tak jakby od dłuższego czasu jej doskwierał. — Wie pani, jaką jestem ważną osobą? — zapytał ją Marty. — Wie pan, jaka jestem zajęta? — odpaliła. — Może i nie ma nas na liście — oznajmił bardzo powoli, jakby mówił do kogoś, komu właśnie usunięto płat mózgu — ale któryś z moich ludzi zadzwonił do Paula... tak się chyba nazywa wasz szef? Zna pani Paula? — Jasne — odparła beznamiętnym tonem. — Znam Paula. — Paul powiedział, że możemy przyjść. Że zawsze możemy. — Naprawdę się cieszę, że pan i Paul tak świetnie się rozumiecie. Ale jeśli nie mam wolnego stolika, to nie mogę pana przy nim posadzić, prawda? Jeszcze raz przepraszam. Tym razem od nas odeszła. — To się robi kurewsko głupie — stwierdził Marty. Na szczęście dostrzegł nas Paul i ruszył przez zatłoczoną restaurację, żeby powitać swego słynnego gościa. — Miło mi pana widzieć, panie Mann — oświadczył. — Czy są jakieś problemy? — Najwyraźniej nie ma stolika. — Och, dla pana zawsze mamy stolik, panie Mann