... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Po prelekcji na tematy poruszane w tej książce, zabrał głos pewien uczeń i zapytał, jak właściwie wyjaśnić szybkość zmian w Polsce. W XVI stuleciu słynęliśmy z tolerancji, w XVII wygnano od nas arian. Kilkadziesiąt lat zaledwie, a przemiana na gorsze wręcz olbrzymia. Skąd się to wzięło? Jaka moc przeobraziła Polaków? Młody człowiek dowiódł swej inteligencji. Spostrzegł zjawisko, które jakoś uchodzi uwadze ogółu. Oszałamiające tempo tego rozdziału historii. Gdy tracono w Wilnie nieszczęsnego de Franco, pełno było ludzi doskonale pamiętających sprawę człowieka, który zbiegiem okoliczności nazywał się trochę podobnie - Chrystian Francken. Był to Niemiec o burzliwej przeszłości, eks_jezuita i profesor uniwersytetu. Kiedy zjawił się w Polsce, której tolerancję rozsławiał drukiem, zaszedł już tak daleko w radykalizmie, że nawet nasi arianie nie podzielali jego zapatrywań. Francken był nonadorantystą, sprzeciwiał się oddawaniu czci boskiej Chrystusowi. W roku 1584 ogłosił na ten temat rozprawę i sprowokował gwałtowną polemikę. Szczególnie srożył się Jakub Górski, profesor akademii. W jego wystąpieniu nie zabrakło wołania o "miecz świecki". Francken ukrył się i uszedł z Polski. Do więzienia dostał się drukarz Aleksy Rodecki. Nie na długo zresztą. Król Stefan I był katolikiem z przekonania, nie tylko z metryki, ale Rodeckiego kazał wypuścić. Zdaniem Stanisława Szczotki - "Zaginione dzieło Franckena stanowiło jeden z najśmielszych druków religijnych wieku XVI, jego zaś autor posiadał najbardziej krańcowe przekonania religijne w reformacyjnym okresie". Ogłoszono je w Polsce, w Krakowie, i nikt za to głową nie zapłacił. Francken osiedlił się później w Czechach czy też w Siedmiogrodzie i nie próbował nawet popisywać się tam radykalizmem poglądów. Rzeczpospolita i król Stefan I zdobyli wielki tytuł do chwały. Koniecznie trzeba dodać, że łaskę dla drukarza wyjednał Stanisław Taszycki. Dwadzieścia siedem lat zaledwie dzieli sprawy Franckena i Francusa de Franco. Zmierzch Złotego Wieku był szybki. Słabo zdajemy sobie sprawę z rozmiarów i charakteru natarcia, które jedni zowią kontrreformacją, inni reakcją katolicką. Nie całkiem pojmujemy, że ona dopiero zabarwiła nasze dzieje w sposób poprzednio całkiem nie znany. Tradycje przewagi obskurantyzmu są u nas płytkie. Głębiej niż w XVII stulecie nie sięgają. Jeden z komentatorów francuskich powiedział niedawno temu, że II Sobór Watykański zamknął i zakończył czterysta lat trwający okres kontrreformacji. Podkreślam tę okoliczność, ponieważ zależy mi na spokojnej atmosferze rozmowy o drażliwych kwestiach. Inaczej nieco niż dawniej piszą dziś poważni autorzy katoliccy o winie oraz odpowiedzialności za schizmę i reformację. Nie przeczy się już, że dobra wola mogła występować i po stronie odszczepieńców, a grzechy obarczać także i prawowiernych. Jeśli tak jest, jeżeli okres kontrreformacji został bezpowrotnie zamknięty, to mój zdecydowanie ujemny sąd o niej nie może obrazić niczyich uczuć. Polemiki się spodziewam, ale to zupełnie inne zagadnienie. Bywa, że wielcy tego padołu powiedzą: "pomyliliśmy się"