... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zrzuciła kopnięciem buty i puściła wodę do wanny. Zdjęła żakiet i odpinając guziki bluzki podeszła do okna z widokiem na rzekę i odległe góry. Dziwna była myśl, że mniej niż dwie godziny temu prowadziła przez te góry auto w nawalnym deszczu, a teraz panowała pogodna, orzeźwiająca aura. Odwiesiła bluzkę i zaczęła odpinać biustonosz, kiedy zobaczyła w ogrodzie mężczyznę, stojącego w cieniu juki. Wydawało się, że patrzy w jej okno. Wysoki, ciemnowłosy, ubrany na czarno. Twarz miał białą jak kartka z notesu. Stał nieruchomo i Sarah nie mogłaby z całą pewnością stwierdzić, że patrzył właśnie w jej okno. Po prostu był niezwykle podobny do mężczyzny z lotniska i tego z „Russet Bull”. Wycofała się w głąb pokoju, tak by nie mógł jej widzieć. Usiadła na brzegu łóżka i nieoczekiwanie dla samej siebie stwierdziła, że ma sucho w ustach, a serce jej wali. Nie wygłupiaj się, Sarah, pomyślała, dziesiątki mężczyzn ubiera się na czarno i tyluż ci się przygląda, w końcu wciąż prezentujesz się nie najgorzej. Zresztą, to najprawdopodobniej zwykły zbieg okoliczności, że wszyscy trzej wyglądali tak samo. Pomijając, że absolutnie nielogiczne byłoby zakładać, że człowiek z „Russet Bull” dotarł przed nią do hotelu, to kto i po co, u licha, miałby ją śledzić? Nie była bogata. Atrakcyjna, owszem, ale przecież nie filmowej urody. Według jej rozeznania, nawet w bagnistym świecie handlarzy antykami nikogo dotąd nie oszukała, nikomu nie nastąpiła na odcisk. Sprzedała kiedyś znanemu ujeżdżaczowi koni sekretarzyk, zakładając, że to Hodson, a kiedy okazał się falsyfikatem, nabywca zagroził jej spaleniem sklepu, o ile nie zwróci pieniędzy. To była najgroźniejsza wpadka, jaka jej się przydarzyła. No i przecież oddała mu pieniądze. Wykąpała się, umyła włosy i przebrała w lekką szarą suknię gładko wykończoną pod szyją. Punktem pierwszym programu dnia była lampka szampana dla kupujących, połączona z oglądaniem co bardziej wartościowych przedmiotów wystawionych na sprzedaż. Zeszła na dół do baru, gdzie siedziała większość antykwariuszy, opowiadając sobie dowcipy i zaśmiewając się z nich nieco zbyt głośno, prawie wszyscy przy trzeciej już szklaneczce. — No to powiedziałem: skoro upiera się pan, że to wazon, kimże ja jestem, by twierdzić inaczej. Na wszelki wypadek, niech się pan jednak upewni, czy ludzie wyjmują kwiatek, który pan do niego włożył, zanim zaczną sikać. — …chciał ścisnąć dwoma palcami nos, żeby nie kichnąć, a tymczasem okazało się, że zaakceptował najwyższą cenę za dwa siodła na słonie, parasole i drabinki. Sarah wzięła od kelnera kieliszek szampana i zaczęła krążyć po pokoju. Znała wielu ze zgromadzonych tu antykwariuszy, ale ledwie paru skinęło jej głową, a tylko jeden podszedł się przywitać — Raymond French, interesujący się zwłaszcza obrazami psów. Był wysoki, szczupły, niezwykle silny, miał niesamowity haczykowaty nos i mówił głosem, który mógłby ciąć diamenty. — Sarah, wyglądasz soignée jak zawsze — powiedział. — Nie wiedziałem, że to też twoja specjalność. — Chodzi mi o krzesła. — Ach, krzesła. Zawsze byłaś nimi zainteresowana. No cóż, sam nie wiem… Jest w nich coś takiego, że zupełnie mnie nie ekscytują. — Podobno mają sprzedawać Daniela Marota — powiedziała Sarah półgłosem. — Sarah, zupełnie mnie to nie wzrusza. Ale poproś, żebym ci wyszukał Stebbingsa. Nie masz nawet pojęcia, jakie piękne malował cocker spaniele. — Raymond, nie rozumiesz. Te krzesła to nie byle co. Daniel Marot był francuskim projektantem mebli, ale jako protestanta wygnano go do Holandii. Projektował dla Wilhelma Orańskiego, a kiedy ten wstąpił na angielski tron, przyjechał z nim do Anglii i wywarł ogromny wpływ na nasze wzornictwo. Cały barok… to znaczy, mam na myśli, że dopóki się nie pojawił, angielskie krzesła były niezwykle proste w formie; u Marota są wysokie oparcia, rzeźbienia, ozdabiane frędzlami siedzenia, wygięte nóżki. Tchnął w nie tyle życia… — Sarah, czyja wiem…? Krzesło to krzesło. Może i ma cztery nogi, ale nie ma sensu rzucać mu patyka… — Jesteś niemożliwy — roześmiała się i w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że ktoś przy niej stoi. Ktoś wysoki, tuż za jej ramieniem. Zrobiła półobrót w lewo i stanęła twarzą w twarz z ciemnowłosym, szczupłym mężczyzną, który przyglądał się jej, gdy stała w oknie. Z bliska wyglądał na znacznie przystojniejszego, choć w pewien mroczny sposób; miał czarne brwi, niezwykle białą, dziobatą cerę, ostro zarysowany profil i bursztynowe oczy. Od prawego kącika ust biegła przez podbródek biaława blizna. Ubrany w głęboką czerń, rzekłbyś: pogrzebową — koszula, garnitur, nawet krawat. Pachniał jakimś dyskretnie wabiącym zapachem, czymś staroświeckim, jakby płynem do włosów, lawendą, wonią szczelnie pozamykanych pokoi w ekskluzywnych hotelach. — Przepraszam, że państwu przeszkadzam — odezwał się