... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Kilka dni później Diggs został wraz z Willem wezwany do komendanta obozu. Watanabe powitał ich przyjaźnie, nieomal przepraszająco. - Mam dla was pewną smutną wiadomość. Wczoraj umarł wasz prezydent. Will doznał wstrząsu. Roosevelt był prezydentem tak już długo, że zdawało się - na wieczność. - Siadajcie, panowie. Willa opadły wspomnienia. - Mój ojciec był jego wielkim przyjacielem. Razem studiowali na Uniwersytecie Harvarda. Watanabe przeczytał im prasowe doniesienia o tej śmierci. - Może się panom wydać dziwne, ale uważam pana Roosevelta za największego spośród wszystkich przywódców państw. Pragnąłbym, żeby któryś z waszych kapelanów odprawił nabożeństwo żałobne ku jego czci. Robicie to w Stanach, nieprawdaż, pułkowniku Diggs? - Tak, majorze. - Zechce więc pan łaskawie polecić jednemu ze swoich kapelanów żeby to zrobił jutro. Na placu ćwiczeń. - Zawahał się. - Przykro mi, że osobiście nie będę w tym uczestniczył, ale wyślę wartę honorową, która będzie mnie reprezentowała. Następnego popołudnia większość Amerykanów, łącznie z republikanami, przybyła na plac ćwiczeń. Stało tam już ośmiu japońskich żołnierzy w galowych mundurach, a tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa pojawił się sam Watanabe. Pastor protestancki polecił jeńcom, by zwrócili się twarzami ku Stanom Zjednoczonym, po czym uderzył w werble amerykański dobosz. Coś ścisnęło ludzi za gardło, do oczu napływały łzy. Zapadła długa cisza. Kapłan udzielał błogosławieństwa. Watanabe, mimo okazanego przeciwnikom szacunku, nie potrafił zapobiec okrucieństwom popełnianym przez swoich podwładnych. Przyznał, wyraźnie zawstydzony, że nie może zapanować nad ścierwem o przezwisku Wiluś Dzieciak, ponieważ ten zawsze ma świadków zeznających, że nie uczynił nic złego. Z początkiem maja przybiegł do Willa pewien sierżant. Pod strażnicą katowali jeńca. Will dotarł tam w chwilę, gdy Jednoręki Bandyta podnosił uzbrojone w pałkę ramię, by uderzyć człowieka, który już krwawił. Will chwycił pałkę od tyłu. Jednoręki Bandyta odwrócił się zaskoczony. - O co tu chodzi? - spytał Will po japońsku. - Nie oddał mi honorów. Will poznał długonosego McGee, zadzierzystego Irlandczyka. - Miej to w dupie, McGee - powiedział. - Radziłem ci już kiedyś, żebyś salutował jak trzeba. - Zwrócił się do Jednorękiego Bandyty: - Ten głupi szeregowiec zasługuje na solidne lanie. Przekaż go mnie. Sam mu dam w kość, nigdy tego nie zapomni. Tak był w swoim gniewie przekonujący, że otrzymał zgodę na odprowadzenie McGee'a do baraku. Ujął miotłę, żeby było jasne, że ma nią zamiar sprać gówniarza i wepchnął go do środka. - Ty głupi pacanie! Teraz rycz! - Rąbnął miotłą w ship i McGee zawył, udając wściekły ból. Po kilku minutach Will wręczył mu tę miotłę: - Teraz nią zamieć cały barak. Pod koniec kwietnia widok B-29 przelatujących do Honsiu był zjawiskiem już pospolitym. Kilka bomb zrzuciły na Omutę, co przyśpieszyło budowę wielkich betonowych zbiorników na wodę do gaszenia pożarów. Po raz pierwszy weszły na teren obozu do pomocy przy budowie tych zbiorników, kobiety. Były przeważnie młode i mężczyźni, którzy od chwili popadnięcia w niewolę myśleli jedynie, jak ją przeżyć - nagle poczuli zew krwi. Pewnego poranka, gdy Will odlewał się w latrynie, usłyszał chichot. Odwrócił się i ujrzał patrzącą nań siedemnastoletnią dziewczynę. - Oki shimpo! - powiedziała, podziwiając jego penisa. Poczerwieniał i szybko zapiął rozporek. - Amerykanin może robić duże, mocne dzieci - powiedziała i zaczęła zdejmować swoją monpei. Wycofał się pośpiesznie. Inni nie byli aż tak niechętni. Zazwyczaj te Betonowe Anie, jak je przezywano, prosiły o zapłatę w postaci kostki mydła, tylko parę z nich pragnęło zajść w ciążę. Wiosna przyszła wcześnie i od czasu do czasu przelatywała przez obóz ciepła bryza, niosąc za sobą słodki zapach zatoki Ariake. Niemal każdej nocy huczały nad obozem w drodze na Honsiu B-29. Jeńcy wiwatowali. Zbliżał się koniec, wiedzieli, że wkrótce zostaną uwolnieni. Każdy przelot poprzedzało porykiwanie syreny alarmowej umieszczonej nie opodal strażnicy. Jeńcy, pomrukując i grzebiąc się, niechętnie włazili do schronu długości 120 stóp, szerokiego na stóp osiem, a tak płytkiego, że co wyżsi musieli się w nim schylać. Mimo licznych alarmów, aż do początków maja nie spadła na obóz ani jedna bomba. Will szedł sobie spokojnie i powoli jak zwykle. Już dochodził do drzwi schronu, gdy obsypał go gruz. Wskoczył do środka, gdy druga bomba trafiła w plac ćwiczeń. Potem nastąpiły kolejne wybuchy. Ktoś otworzył drzwi i Will zobaczył błysk płomieni. Pułkownik Diggs krzyknął: - Szpital! - i wygramolił się na zewnątrz, a za nim Will i jeszcze z tuzin chłopa. Obóz zamienił się w piekło. Płonął szpital, płonęły inne zabudowania, a także ich własne baraki. Japończycy usiłowali gasić pożar przestarzałymi pompami wodnymi