... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ale im właśnie o to chodzi, żebyś myślał 18 j w ten sposób: my, szpiedzy, wiemy więcej od ciebie i szybciej to do nas dociera. - Czy Wysoki Komisarz już wrócił? - zapytał, zaglądając przez uchylone drzwi do gabinetu Mildrena. - Powinien już być. - Odwołaj spotkanie. Woodrow nie poszedł prosto do pokoju Justina. Zajrzał do Ghity Pear-son, najmłodszej pracowniczki kancelarii, zaufanej przyjaciółki Tessy. Ghi-ta była ciemnooką, jasnowłosą Anglo-Hinduską i miała znamię swojej kasty na czole. Zatrudniona jako pracownik miejscowy, szkolona osobiście przez Woodrowa, wiązała jednak swoją karierę z brytyjską służbą zagraniczną. Na jej czole pojawiła się zmarszczka podejrzenia, gdy zobaczyła, że zamyka za sobą drzwi. - Ghito, to co powiem, jest tylko do twojej wiadomości, dobrze? - Spoj- rzała na niego bacznie, z wyczekiwaniem. - Bluhm. Doktor Arnold Bluhm. - O co chodzi? - To twój kumpel. - Brak reakcji. - Jesteś z nim w przyjacielskich sto- sunkach? - To nasz kontakt. - Do obowiązku Ghity należało utrzymywanie kon- taktów z agencjami humanitarnymi. - I najwyraźniej kumpel Tessy. - Z czarnych oczu Ghity niczego nie można było wyczytać. - Znasz kogoś z jego ekipy? - Dzwonię od czasu do czasu do Charlotty. Ona prowadzi jego biuro. Reszta to pracownicy terenowi. A co? - Anglo-hinduska melodyjna intonacja brzmiała dla niego bardzo ponętnie. Ale już nigdy więcej. Nigdy i z nikim. - Bluhm był w ubiegłym tygodniu w Lokichoggio. Miał towarzystwo. Znów kiwnięcie głową, ale wolniejsze i z opuszczonymi powiekami. - Chcę wiedzieć, co tam robił. Z Loki pojechał do Turkana. Chciała- bym wiedzieć, czy już wrócił do Nairobi. A może do Loki? Możesz się tego dowiedzieć i nie roztrąbić od razu wszystkim? - Wątpię. - Cóż, spróbuj. - Zaświtała mu w głowie pewna myśl. Przez te wszystkie miesiące, odkąd znał Tessę, nigdy o tym nie pomyślał. - Czy Bluhm jest żonaty? Wiesz coś o tym? - Tak mi się zdaje. Z kimś z branży. Tak zazwyczaj z nimi jest, prawda? „Z nimi" - to znaczy z Afrykanami? A może - z kochankami? Wszyst kimi kochankami? - Ale jego żony nie ma w Nairobi? A może o niej nie słyszałaś? - A co? - spytała łagodnym tonem, ale w pośpiechu. - Czy coś się stało Tessie? - Możliwe. Zajmujemy się tym. Potem dotarł do drzwi Justina, zapukał i wszedł, nie czekając na odpo- wiedź. Tym razem nie zamknął drzwi za sobą, ale z rękami w kieszeniach oparł się o nie szerokimi ramionami, co dawało taki sam efekt, jakby je zamknął. Justin stał do niego tyłem. Starannie przystrzyżoną głowę odwrócił do ściany, przyglądał się wykresowi, jednemu z kilku wiszących w pokoju. Na każdym były podpisy z czarnych liter i wznoszące się lub opadające różno- kolorowe słupki. Wykres, który przyciągnął jego uwagę, nosił tytuł SKO- RELOWANA INFRASTRUKTURA 2005-2010 i głosił, o ile Woodrow mógł odczytać z miejsca, w którym stał, że jest w stanie przewidzieć przyszłą pro- sperity narodów Afryki. Na parapecie po lewej ręce Justina stał rząd roślin doniczkowych, które sam hodował. Woodrow rozpoznał jaśmin i balsam, ale tylko dlatego, że Justin ofiarował je kiedyś Glorii. - Hej, Sandy. - Wymówił „hej" przeciągle. - Hej. - Słyszałem, że dziś się nie zbieramy. Kłopoty w fabryce? Słynny złoty głos, pomyślał Woodrow, notując każdy szczegół, jakby to wszystko było dla niego nowością. Nieco zmatowiał z upływem czasu, ale nadal z gwarancją na oczarowywanie, o ile oczywiście przedkłada się ton nad istotę rzeczy. Dlaczego tobą gardzę, skoro za chwilę zmienię twoje życie? Od teraz, aż po kres twoich dni, wszystko będzie dzieliło się na to, co przed tą chwilą, i co po niej. I będą to dla ciebie dwie oddzielne epoki, tak jak dla mnie. Dlaczego nie zdejmiesz tej cholernej marynarki? Jesteś chyba ostatnim facetem w Służbie, który zamawia tropikalne garnitury u krawca. Potem przypomniał sobie, że też ma na sobie marynarkę. - Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku? - zapytał Justin tym swoim wystudiowanym głosem. - Gloria nie marnieje w tym okropnym upale? Obaj chłopcy rozkwitają i tak dalej? - Z nami w porządku. - Woodrow zamilkł na chwilę. - A Tessa jest gdzieś w terenie - zauważył. Dawał jej ostatnią szansę, żeby okazało się, że to wszystko jest jakąś straszną pomyłką. Justin natychmiast stał się wylewny, co zdarzało się za każdym razem, gdy w jego obecności wymieniano imię Tessy. - Tak, masz rację. Te zajęcia humanitarne ostatnio nie mają końca. -Tulił do siebie gruby tom dokumentów Narodów Zjednoczonych. Znowu się schylił, żeby odłożyć go na stolik. - W tym tempie uratuje całą Afrykę, za- nim wyjedziemy na urlop. - A właściwie po co wybrała się w teren? - Woodrow ciągle chwytał się brzytwy. - Myślałem, że będzie harowała tutaj, w Nairobi. W slumsach. Kibera, czy gdzie? 20 - No cóż, zaharowuje się - powiedział z dumą Justin. - Dzień i noc pra- cuje, biedna dziewczyna. Robi wszystko, od podcierania dziecięcych tyłecz- ków po uczenie półlegalnych imigrantów praw obywatelskich. Większość jej podopiecznych to oczywiście kobiety, to ją pociąga. Mniej pociąga to miejscowych mężczyzn. - Tęskny uśmiech mówił: „nie tylko ich". - Prawa własności, rozwody, przemoc fizyczna, gwałt małżeński, obrzezanie kobiet, bezpieczny seks. Codziennie to samo. Rozumiesz chyba, dlaczego ich mężo- wie robią się trochę drażliwi? Też bym taki był, gdybym uprawiał gwałt małżeński. - Więc co robi w terenie? - nalegał Woodrow. - Bóg jeden wie. Zapytaj doktora Arnolda. - Justin rzucił to zbyt nie- dbałym tonem. - Arnold służy jej za przewodnika i podręcznego filozofa. A więc tak to chce rozegrać, pomyślał Woodrow. Ta legenda chroni całą trójkę. Arnold Bluhm, doktor nauk medycznych, mentor, czarny rycerz, obrońca w dżungli organizacji humanitarnych. A tymczasem - tolerowany kochanek. - A gdzie jest konkretnie?-zapytał. - W Loki, Lokichoggio. - Justin oparł się o kant biurka, być może nie- świadomie naśladując swobodną postawę, którą Woodrow przybrał przy drzwiach. - Ludzie z World Food Programme prowadzą tam warsztaty z świa- domości płci! Wyobrażasz sobie? Przywożą samolotami nieświadome ni- czego kobieciny z południowego Sudanu, dają im przyspieszony kurs Johna Stuarta Milla, znów pakują do maszyn i odstawiają do domu uświadomione. Arnold i Tessa wybrali się, żeby przyjrzeć się tej zabawie, szczęściarze. - Gdzie jest teraz? Justinowi najwyraźniej nie spodobało się to pytanie. Być może właśnie uświadomił sobie, że po to przyszedł Woodrow. Albo może, pomyślał Wo- odrow, nie lubi, kiedy przyciska się go w sprawach związanych z Tessą, skoro "on sam nie może jej przycisnąć. - Pewnie w drodze powrotnej, a co? - Z Arnoldem? - Chyba tak. Nie zostawiłby jej samej. - Kontaktowała się? - Ze mną? Z Loki? Jak? Tam nie ma telefonów. - Mogła skorzystać z połączenia radiowego jednej z organizacji huma- nitarnych. Czy inni tak nie robią? - Tessa to nie inni - odparł Justin, a na czole pojawiła mu się zmarszczka. - Ma swoje zasady