... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nie znał też prawdziwej istoty Sweyna. Sweyn leżący u jego stóp, powalony przez niego, jego własny brat … Potknął się o niego, musiał go przeskoczyć i biec jak najprędzej, ponieważ ta, która go pocałowała, też pędziła szybko. Sweyn — o — Sweyn! Czemu gwiazdy przestały się poruszać? Dawno powinna już nadejść północ! Pochylona postać obejrzała się z dzikim, pogardliwym i triumfującym śmiechem. Pojął nagle dlaczego: w przeciągu kilku zaledwie sekund będzie mogła mu uciec … Przed nimi, po jednej stronie opadało oblodzone zbocze, po drugiej zaś wyłoniła się stroma ściana, ciasne przejście pomiędzy nimi pozwalało postawić stopę, ale było go zbyt mało, aby przecisnąć całe ciało. Samotny krzak jałowca dawał możliwość bezpiecznego wyrwania się z tej pułapki, jeśliby umiejętnie się go uchwycić. Mimo że mijały pierwsze sekundy ostatniej chwili przed północą, stać ją jeszcze było na złowieszcze i prześmiewcze spojrzenie na swego prześladowcę, który nie był już zdolny do tego, by czegokolwiek się uchwycić. W obliczu ostatniej szansy, resztką życia, jaką nosił w sobie, zdobył się na niezwykły, ostateczny wysiłek. Nieugięta wola dała mu nieprawdopodobną szybkość reakcji: skoczył przed siebie, wyminął ją, zanim śmiech zamarł na jej ustach, odwrócił się zagradzając sobą przejście, gotowy do walki. Zaczęła się miotać w furii, zrobiła wypad w prawo, by go zmylić, po czym skoczyła na Chrystiana jak dzikie zwierzę na swoją ofiarę. On tymczasem, ze zranionym ramieniem i dłonią niezdolną do chwytania, złapał ją i za wszelką cenę starał się przytrzymać. Upadli obydwoje. A ponieważ czuł, że ramię mu się obsuwa, a dłoń przestaje trzymać, i żeby osłabić potworny ból wykręconej kości przedramienia — walcząc wykręciła mu ręce — złapał zębami jej tunikę na wysokości kolan i trzymał. Błyskawicznie chwyciła za siekierkę i uderzyła go w kark głęboko, jeden raz, drugi, trysnęła krew, plamiąc jej stopy. Gwiazdy dotarły do północy. Śmiertelny krzyk, który zabrzmiał w jego uszach, nie był jego krzykiem — zęby miał jeszcze mocno zaciśnięte, kiedy się rozległ. Rozpoczął się kobiecym płaczem, a zakończył skowytem dzikiego zwierzęcia. I nim umierające oczy Chrystiana zaszły mgłą, zobaczył, jak kobieta zamienia się w zwierzę, zobaczył więcej jeszcze, jak życie ustępuje w niepojęty sposób śmierci. Nie wiedział bowiem, że żadna święcona woda nie jest bardziej święta i zdolna do przezwyciężania zła niż żywa krew przelana w dobrowolnej ofierze za drugiego człowieka. Jego prawdziwa, ukryta natura, którą tak bardzo pragnął poznać, stała się teraz widoczna i oczywista. Wydało mu się, że była nią wielka, niezachwiana nadzieja, że zdoła uratować brata; była zbyt wielka, by pomieścić się w ograniczonym ciele jednego człowieka, tęskniła, tęskniła za nowym wcieleniem, nieskończonym jak gwiazdy. Cóż za znaczenie miało dla tej prawdziwej rzeczywistości, że mózg człowieka kurczył się, malał aż do nicości, że jego ciało nie mogło już znieść bólu, który teraz koncentrował się krwawym otworze na szyi; że nadchodząca ciemność na zawsze już wchłaniała w siebie ludzki wzrok, słuch i czucie? Bladym świtem Sweyn natknął się na ludzkie ślady. Ślady biegnącego mężczyzny, jak wskazywały na to przesunięcia śniegu. Ich kierunek wzbudził jego ciekawość, gdyż wiedział, że w nieunikniony sposób prowadziły na krawędź stromego urwiska. Poszedł ich tropem, uwagę jego przyciągnęła długość kroku biegacza. Był równie długi jak i jego, odgadł, że są to ślady Chrystiana. Pod wpływem złości zmusił się do zlekceważenia całonocnej nieobecności brata. Teraz jednak, widząc, dokąd prowadzą ślady, pełen był niepokoju i lęku o niego. Nie pomyślał o nim ani nie zatroszczył się o swego biednego, szalonego bliźniaka, który — czy to możliwe — biegł po swą śmierć? Gdy dotarł do miejsca skoku, serce mu na chwilę zamarło. Ze zbocza zsunęła się lawina śniegu, nie zobaczył więc niczego, kiedy zaglądał w dół. Pobiegł wzdłuż górnej krawędzi, około dwustu metrów dalej. Dotarł do pochyłości, którą mógł zejść na dół, a następnie znów uskokiem aż do miejsca, w którym zatrzymała się lawina. Tu jednak stwierdził, że bieg rozpoczął się na nowo, z tym samym co uprzednio impetem. Stanął zirytowany faktem, że ktoś podjął ryzyko takiego skoku, na który on sam by się nie odważył. Zły był jednocześnie, że dał się wciągnąć w coś, co wywołało w nim tyle bolesnych emocji. Domyślał się niejasno, co stanowiło powód wariackiego wybryku Chrystiana. Powlókł się wolno, na wpół świadomie śladem brata, by po chwili dotrzeć do miejsca, w którym pojawił się jeszcze jeden, nowy trop. Ślady były małe, jakby kobiece, choć długość kroku była większa, niżby pozwalała na to kobieca suknia. Czy to nie White Fell kroczyła w taki sposób? Potworny domysł przeniknął go do głębi — był tak potworny, że wzdragał się przed tym, by dać mu wiarę. Twarz jednak pobladła mu jak płótno i musiał głęboko zaczerpnąć powietrza. Niewiarygodne? Dokładniejsze oględziny wyjawiły, że właściciel drobniejszych śladów zwiększył nagle tempo, zapadając się głębiej w śnieg od strony palców stóp, a lżej naciskając piętami. Niewiarygodne? Czy jakakolwiek kobieta, poza White Fell, mogła biec w taki sposób? Czy jakikolwiek mężczyzna, poza Chrystianem, mógł tak biec? Podejrzenie przerodziło się w pewność. Szedł śladem samotnie uciekającej nocą White Fell — przed Chrystianem. Wywołało to w nim oburzenie i wściekłość, takie draństwo ze strony własnego brata, jeszcze niedawno kochanego i chwalonego, choć z powodu swej potulności uznanego za głupca. Mógłby go teraz zabić; zabić wielokrotnie każdy z jego śladów. Ogarnięty morderczą nienawiścią, ruszył ich tropem, który był wystarczająco widoczny. Już na początku zaczął biec tak szybko, że wkrótce wyczerpany musiał zwolnić, by wyrównać oddech. Pokonywał kolejne mile z rozdartym sercem. To, że White Fell nie dawała się jak dotąd dogonić tak wspaniałemu biegaczowi jak Chrystian, nadawało całemu wydarzeniu jeszcze bardziej tragicznego i żałosnego wymiaru. Tak długo, tak długo nie dała za wygraną — jego miłość, podziw dla niej stały się bezgraniczne, podobnie jak żal i oburzenie. Tam, gdzie ślad był wyraźny, biegł obłąkańczo aż do utraty tchu, a później wlókł się ciężko; czasem ślady ginęły na zlodowaciałej powierzchni stawu lub zostały wymiecione przez wiatr, jednakże kierunek ich był tak klarowny, że zawsze odkrywał je gdzieś w pobliżu. Minęła prawie połowa zimowego dnia, nim dotarł do miejsca, w którym śnieg podeptany był chaotycznie przez wielką liczbę tropów wilczych. Ślady wilków nagle się urywały — zadziwiające! Niewiele dalej natknął się na ucięty koniec włóczni Chrystiana, dalej spostrzegł nieużyteczne jej drzewce. Śnieg był w tym miejscu zaplamiony krwią, a odległość pomiędzy śladami zmniejszyła się