... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Z tych sinych upałów, które znoszą z myśli złość i gorycz, w tych mokrych przestrzeniach, które się nigdzie nie kończą, wchodzą w siebie jak odbicie bambusowej wędki w glony, glonów w zieleń, która schnie pod farbą grubych desek z literami KABEL. Może po to, by zrehabilitować się w ich oczach, w swoich oczach, udowodnić, że nie mogłem dać im wprawdzie pisma, ale coś załatwić w końcu umiem. Może wciąż ich lubię? W Międzyzdrojach nie powodzi im się dobrze. Gorzelańczyk duszne przedpołudnia przepędza samotnie, pod piekącym jak bandaż brezentem maluje plakaty, uśmiechnięte gęby wpięte w gwiazdy różowymi czuprynami, które ktoś każdego dnia dokładnie niszczy. Ciuchna pisze na plaży długie monologi. Siada w niezajętym koszu i pisze, przerywając od czasu do czasu tę czynność łykiem cierpkiej wody, którą nosi ze sobą w syfonie. Nie zdejmuje nigdy swych szerokich spodni. Gdy przychodzą właściciele kosza, Ciuchna nie przeprasza, odchodzi, pomrukując jakieś rymy, jakieś kalambury, Tyszarski śpi w jednym namiocie z Żarniecką. Tylko Lech uważa, że jest dobrze. On nosi optymizm na pokaz, jak rude farmerki, jak czerwony język. (– Ale język mi pogryzła, chcesz zobaczyć? – budzi każdej nocy Ciuchnę i kwiczy ze śmiechu. – Takie życie ma swój urok – mówi. Nigdy nie miał zbyt poprawnej dykcji, teraz słowa zniekształca jak ciepłe kołduny, jakby po to tylko mówił, by się nażreć, czymkolwiek, słowami czy śmiechem.) – A mówiłam, że wyciągli pijaka, mówiłam! – zieje swądem opalonych mięśni Rusałczyca, prosto w moje nozdrza. Rozchylona w białej niszy ucha i pod pachą, skąd wykluwa się wilgotny kurczak włosów. A mówiła. Teraz tam ów pijak przycumowuje prom. Tydzień temu wpadł do wody, „ale go wyciągli”. Widzę. Pyta mnie, czy widzę. Przecież widzę. – No i widzi pan – oddycha mi na plecach. Tam jest stryj Fryderyk. Sinymi palcami, które zdają się, na przekór wielkim piecom słońca, marznąć na polerach, ugniata metalową linę. Jest blady. „Ów lęk przed montażem, przed nieprzeczuwalną fabularyzacją, zdarzeń, które się fabularyzują s a m e” – teraz wraca – ów wstrząs, którego już raz 89 doznałem, i to właśnie przy spotkaniu stryja Fryderyka. I myślałem wówczas to pytanie: jak to? jak to same zdarzenia mogą wchodzić w związki fabularne? Lecz tym razem wrażenie jest bogatsze. Jest jeszcze bogatsze. Jest wewnętrznie złożone z motywów odległych, które żyją symultanicznie. Z wyobrażeń o dotychczasowych jego dziejach, tak ponurych, że – sądziłem – zbierających się jedynie w czarny kopeć lampy, wynikałyby – sądziłem – spieczone grudki ziemi, tej ziemi, w której kiedyś przegryzł grdykę wehrmachtowca, okrywałyby go coraz szczelniej, spadające w dół, jak w dno transzei, jego alkoholizm, nos w wiśniowych żyłkach i marskość wątroby... Gdy tymczasem on, Fryderyk, teraz, wśród malowniczej scenerii przystani, w słońcu, cumujący prom, ma w sobie lekki wietrzyk łagodności... Jest jednym z tych ludzi, których zawód i sposób istnienia wzbudza podziw dzieci i poetów, jak owczarz, szczurołap, grajek podwórzowy, ile tajemnicy, jak baśniową mądrość może mieć ktoś taki, cumujący prom, jak stryj Fryderyk!... Ale do tej baśniowej otoczki nie przystaje Fryderyk-topielec, ktoś, którego chodzi się oglądać z radosnym zdziwieniem, że on jednak żyje. Który tonął. Pił pod wodą smary. Znów nawrót „pobytu”, kojarzenie faktów w łańcuch przyczynowy: może chciał utonąć, zapił się na śmierć, on przecież poniósł klęskę. Chciał utonąć: on był tym bandziorem, który uderzył Kostka w głowę, okradł sklep, skąd miał pieniądze, właśnie tego dnia, skąd miał pieniądze, po co, jasne: po co, chciał „przekupić” Łacinniczkę... Zaraz, po kolei... Pisał powieść. Każdemu się układa w myślach jakaś „powieść”. (Kto wie, czy jej wartością nie można by mierzyć wartości przeżytej biografii?) Nie wiem, czy pewne „życiowe” problemy nie są czasem do zbadania środkami poetyki? Czyż, na przykład, teoria motywacji nie jest sui generis filozofią odwiecznych konfliktów człowieka? A zatem: jakiego rodzaju motywy kryją się w decyzji stryja Fryderyka, który chciał być autorem „prawdziwej” powieści? Na co liczył? Kupił zeszyt, pisał bez wysiłku, wierząc wszystkim słowom, bowiem każdy fakt miał wmontowany w słowa tyle razy powtarzane. Jak mógł się domyślić, że to, co tworzyło w nim „ja” – wymaga przeróbek stylistycznych? Nigdy nie czuł słów. Miał je przecież w pamięci i skąd mógł wiedzieć, że słowa, niezawodne we współżyciu z ludźmi, tak łatwo zbijają się w miazgę. Nigdy nie czuł lęku przed słowami. Nie rozumiał, że w pewnych momentach one tracą po kolei każde ze swych znaczeń, tracą materialność, są czystymi układami graficznymi. Stryj Fryderyk pisał. Pił i pisał